KMF NA 6. FESTIWALU MUZYKI FILMOWEJ
Relacja
Szósty Festiwal Muzyki Filmowej zakończył się już ponad dwa tygodnie temu. Boli mnie to niemal równie mocno jak fakt, że mimo czasu, który upłynął nie mogliście jeszcze przeczytać na stronie relacji z tego wydarzenia. Jest jednak ku temu powód. Sam bowiem potrzebowałem paru dni na ułożenie sobie w głowie wrażeń z tegorocznego FMFu – zarówno w kontekście mojego głębokiego przywiązania do tego festiwalu, jak i faktu, że nie wszystko w tym roku mi się na nim podobało. Bardzo nie wszystko.
Dwa tygodnie temu mogliście przeczytać na łamach na łamach naszego serwisu moje wspomnienia dotyczące ubiegłych edycji. Oprócz nieprzyzwoitej wręcz dawki nostalgii wyzierało z nich również moje ogromne uczucie dla tego przedsięwzięcia oraz szacunek dla organizatorów, którzy postanowili zaryzykować i stworzyli jedyne tego rodzaju wydarzenie w Polsce, ściągające do siebie równie egzotyczny miks totalnie zakręconych na punkcie muzyki filmowej kinomaniaków oraz klasycznych zjadaczy popcornu. Mimo czarnych chmur, które zebrały się nad FMFem w ubiegłym roku, i – czego to było zapewne skutkiem – lekko obniżonego, w moim mniemaniu, poziomu imprezy wciąż gorąco kibicowałem Krakowskiemu Biurowi Festiwalowemu o utrzymanie FMFu w ramówce letnich imprez miejskich.
Na początku bieżącego roku do fanów zaczęły docierać pierwsze wieści dotyczące tegorocznej edycji festiwalu. Najważniejsza informacja mówiła, że termin imprezy został przeniesiony z końca maja na koniec września. Powodem były rzekomo kolidujące z terminem festiwalu sesje egzaminacyjne wielu studentów, którzy w ubiegłych latach mimo chęci nie mogli przyjeżdżać do Krakowa, ale w kuluarach mówiło się też o wrześniowym terminie jako pewniejszym na otrzymanie wszelkiego rodzaju dotacji oraz dofinansowań – wiadomo, że FMF bardzo ich potrzebuje. Zasmuciło mnie to, bo dotychczas krakowski festiwal zawsze kojarzył mi się ze słońcem i wiosenną bryzą (oraz towarzyszącą jej nieodłączną dla mnie alergią), ale przyjąłem decyzję organizatorów z dobrą wolą, z bólem serca zabierając ze sobą do pociągu masę ciepłych ubrań.
Niestety, podobnie jak rok temu wśród tegorocznych gości FMFu zabrakło prawdziwych wielkich gwiazd muzyki filmowej. Co nie oznacza, że obsada przedstawiała się ubogo – co to, to nie. Prócz stałych gości FMFu, takich jak kompozytor i dyrygent z Teneryfy Diego Navarro czy Jan A.P. Kaczmarek, pojawić się też miały takie znane nazwiska jak Trevor Morris, James Newton Howard, Alberto Iglesias czy – przede wszystkim – Don Davis. Również polskie akcenty miały zostać zaznaczone w postaci obecności Michała Lorenca i Abla Korzeniowskiego, który na tę okazję opuścił Los Angeles, gdzie aktualnie zamieszkuje.
Jednym słowem: program przedstawiał się skromnie, lecz w żadnym wypadku nie źle, a ja nie miałem zamiaru sugerować się siłą czy słabością tych czy innych nazwisk, chcąc przekonać się osobiście, co w tym roku organizatorzy dla filmowych nerdów upichcą. W ostatnich dniach września przyszedł więc czas weryfikacji moich nadziei i obaw. Spakowałem manatki i 26 września w piątek porannym pociągiem dziarsko wyruszyłem do Krakowa.
Dzień 1
Pierwszego dnia Festiwalu – chociaż właściwie to drugiego, bo już w czwartek w podkrakowskim Alvernia Studios odbywały się pierwsze warsztaty dla młodych kompozytorów, o których jeszcze wspomnę później – na południe była zaplanowana konferencja prasowa z udziałem organizatorów i gości Festiwalu. Odwiedzili ją m.in. Robert Piaskowski z KBFu, ale przede wszystkim wszyscy najważniejsi goście – Alberto Iglesias, Jan A.P. Kaczmarek czy Don Davis.
Niestety, termin konferencji został przeniesiony z godziny 12:00 na 10:30, o czym podobno organizatorzy informowali dziennikarzy drogą mailową. Ja żadnego maila nie dostałem, więc – gdy styrany niesieniem torby z laptopem i plecaka przybyłem w końcu na miejsce – było już po wszystkim. Mogłem sobie co najwyżej popatrzeć na gwiazdy udzielające wywiadów paru serwisom. No cóż, następnym razem trzeba będzie lepiej zadbać o dostarczenie swojego maila organizatorom.
Jak widać kompozytorzy muzyki filmowej też są łasi na słodycze; po lewej Jan A.P. Kaczmarek, po prawej maestro Don Davis
Jako że piątek był dniem w miarę wolnym od wszelkiego rodzaju spotkań z twórcami, kolejna atrakcja czekała mnie dopiero wieczorem. Był to koncert muzyki Alberto Iglesiasa zagrany w Filharmonii im. Karola Szymanowskiego. Podzielony na dwie części – w pierwszej grano twórczość Hiszpana do filmów Pedro Almodovara, z którym stale współpracuje; w drugiej do filmu “Szpieg” Tomasa Alfredsona oraz dwie pieśni skomponowane do tekstów kolejno Wallace’a Stevensa i Piera Paola Pasoliniego – okazał się przyjemnym, choć dość sennym przeżyciem. Twórczość Iglesiasa, o ile bowiem znakomicie sprawdza się na ekranie w połączeniu z obrazem, tak w oderwaniu od niego wypada raczej blado, monotonnie i bezbarwnie. Co prawda wyróżniają się ewokujące czarne kino pasaże saksofonów ze “Szpiega” oraz użycie elektroniki w utworach do “Skóry, w której żyję”, jednak ogólnie koncert okazał się raczej straszną nudą i moim pierwszym poważnym FMFowym rozczarowaniem od wielu lat. Dziw bierze, że nie zdecydowano się zagrać utworów z soundtracku do “Chłopca z latawcem” – chyba najlepszego score’u w karierze Iglesiasa.
Tak i oto mniej więcej o godzinie 23:00 wychodząc na potworne jesienne zimno opuszczałem gmach Filharmonii – nieco zawiedziony, jednak wciąż pełen nadziei na następne dni festiwalu. W końcu ile może się złego stać w ciągu trzech dni?
Dzień 2
Drugiego dnia zaczęło się to, na co czekałem w sumie równie mocno, co na wielkie koncerty – spotkania z twórcami. W południe w Małopolskim Ogrodzie Sztuki – tym samym miejscu, gdzie odbyła się nieodwiedzona przeze mnie konferencja prasowa poprzedniego dnia – z dziennikarzami spotkał się Alberto Iglesias. Zaprowadzeni zostaliśmy do komfortowej, klimatyzowanej sali projekcyjnej, w której można się było poczuć jak w miniaturowym kinie, gdzie wspomnienia mroźnej pogody na zewnątrz uciekały daleko w tył głowy.
W końcu przybył i sam gość honorowy, a rozmowę z nim przeprowadził Simon Greenaway, również kompozytor, a także jeden z przewodniczących ASCAPu[1]. Maestro Iglesias wszystkich zauroczył swoją skromną, wyraźnie europejską osobowością. Nie stała ona również w sprzeczności z jego posturą fizyczną: drobną i niepozorną, równie ulotną jak muzyka i ton głosu, którym o niej opowiadał. Z rozmowy dowiedzieliśmy się mi.n. o początkach drogi artystycznej kompozytora oraz o kulisach nawiązania współpracy z Almodovarem. Podczas wywiadu pan Greenaway puszczał również na ekranie sali fragmenty paru filmów, których ilustracji Iglesias podjął się na przestrzeni swojej kariery. Mieliśmy okazję zobaczyć sceny z “Chłopca z latawcem” czy “Wiernego ogrodnika” oraz z pierwszej ręki poznać tajniki pracy kompozytora piszącego muzykę pod konkretne sceny.
Po lewej stronie – Simon Greenaway; po prawej – maestro Alberto Iglesias
Po przeuroczym spotkaniu z maestro Iglesiasem przyszedł czas na zapoznanie się z chyba największą gwiazdą tegorocznej edycji FMFu – Donem Davisem, kompozytorem muzyki do trylogii “Matrix” rodzeństwa Wachowskich oraz do wielu bardzo, bardzo złych filmów. Spotkanie odbyło się na wyższym piętrze MOSu, nie było więc tym razem szans na zobaczenie jakichś scen z któregoś z “Matrixów”.
Muszę tutaj zaznaczyć, że obecność maestro Davisa na FMFie miała szczególne znaczenie zwłaszcza dla mnie – w jego muzyce do filmów o przygodach Neo zasłuchiwałem się jako nastolatek wiele lat temu, praktycznie wraz z premierami kolejnych filmów, i wywarła ona na mnie duży wpływ, jeśli chodzi o moją wrażliwość zarówno na soundtracki filmowe, jak i muzykę w ogóle. Nowatorskie zastosowania orkiestry, unikalne połączenie jej z elektroniką oraz użycie nietypowych instrumentów sprawiły, że Davis zyskał reputację muzycznego geniusza – zmuszonego niestety do pracy nad beznadziejnymi filmami telewizyjnymi (co by nie szukać daleko – “House of Frankenstein” czy “Zegarem Pandory”).
Po lewej – Michael Todd; po prawej – maestro Don Davis
Wnioskując po jego muzyce do “Matrixów”, można by się spodziewać, że sam maestro jest mroczną i tajemniczą postacią wpatrującą się w swoich fanów z odrobiną szaleństwa w oku, ale rzeczywistość nie mogła być od tego bardziej odległa: Don Davis okazał się wesołą i dynamiczną osobą, z iście amerykańskim stylem bycia. Jego rozmowę z dyrektorem ASCAPu Michaelem Toddem co chwilę przerywały dowcipy o środowisku muzycznym, rodzeństwie Wachowskich i oczywiście języku polskim. Maestro podzielił się wspomnieniami o tym, jak poznał sławnych (wtedy jeszcze) braci oraz jak wyglądała współpraca z nimi na planie – wpierw ich debiutu “Brudne pieniądze”, a potem przy “Matrixach”. Podzielił się również swoimi spostrzeżeniami na temat samych filmów o Neo, Trinity i Morfeuszu oraz pewną wiele mówiącą o podejściu ówczesnego Hollywood do Wachowskich anegdotą z okresu zdjęć do pierwszego “Matrixa”. Ale nie mam zamiaru was nią zanudzać, jakby co zapraszam do wysyłania Pmek 🙂
Don Davis rozdaje autografy
Na fascynujących spotkaniach z obydwoma kompozytorami upłynęła nam pierwsza część drugiego dnia festiwalu – okazując się lepszą od całego dnia poprzedniego, mimo że jeszcze nie odbyły się żadne koncerty. Jednak pierwszy z nich miał miejsce już o godzinie 19:00 w Kościele św. Katarzyny.
Zatytułowany “Homo spiritualis. Muzyczna podróż do krainy snów” był to koncert muzyki napisanej przez holenderskiego wiolonczelistę i kompozytora Ernsta Reijsegera do dwóch filmów Wernera Herzoga, z którym stale współpracuje – “Odległej błękitnej planety” oraz dokumentalnej “Jaskini zapomnianych snów”. Gościem specjalnym był sam Reijseger wraz z towarzyszącą mu orkiestrą kameralną oraz chórem. Na bocznej ścianie kościoła zawieszono wielki ekran, na którym puszczano sceny z obu filmów.
Ernst Reijseger, chór i niezwykle mistyczny kadr z “Odległej błękitnej planety”
W zamiarze mający emanować mistycyzmem i tajemnicą, koncert częściowo spełnił swoje zadanie – w połączeniu z obrazem eteryczna wiolonczela Reijsegera oraz towarzyszący jej dźwiękom chór okazały się zdolne do wywołania całkiem silnych stanów emocjonalnych u słuchacza. Niestety, podobnie jak w przypadku muzyki maestro Iglesiasa, również i tych nut najlepiej słuchać podczas oglądania filmów, a nie w oderwaniu od nich. Wiecznie ciągnące się, niekończące się dźwięki wiolonczeli po jakimś czasie mogły przyprawić o senne zawroty głowy, a hasający w tę i z powrotem śpiewak był raczej atrakcją wizualną niż muzyczną. O rozczarowaniu nie może być mowy, bo i nie miałem żadnych oczekiwań względem tego koncertu, ale na pewno nie było to do końca miłe przeżycie – choć przyznaję, że interesujące.
Ale na tym drugi dzień festiwalu jeszcze się nie skończył. O 10 wieczorem w Małopolskim Ogrodzie Sztuki odbył się jeszcze jeden koncert, tym razem zatytułowany “Dreamland – Głosy Islandii”. Zagrano na nim muzykę z dokumentu “Dreamland” “o eksploatacji zasobów naturalnych na Islandii”[2] autorstwa niejakiego Valgeira Sigurðssona (tylko nie każcie mi tego wymawiać na głos). Niestety, również i ten koncert z mojego punktu widzenia okazał się niewypałem – dziwna, minimalistyczna muzyka atrakcyjna raczej dla fanów takich twórców jak Steve Reich, okazała się całkowicie nieprzepuszczalna dla mojego zmysłu słuchu i – nim się obejrzałem – powieki po raz kolejny zaczęły opadać mi na oczy. Nie pomagały puszczane z ekranu kadry z “Dreamland” i zapewnienia kompozytora, że wszystkie obrazy, które oglądaliśmy przedstawiały miejsca, których już nie ma, gdyż zostały zniszczone przez postępującą zagładę środowiska.
Początek koncertu “Dreamland – Głosy Islandii”
Na szczęście po tych przydługich, męczących koncertach w podziemiach MOSu odbyła się świetna afterparty i dopiero tam po raz pierwszy od paru godzin poczułem, że żyję. Właścicielom lokalu Pauza In Garden gratuluję świetnej miejscówki…
Zmęczony i zmarznięty wróciłem do hostelu około drugiej, a może trzeciej w nocy. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: po raz pierwszy w swojej historii FMF mnie zawodzi. I to o wiele bardziej niż przypuszczałem.
Dzień 3
Trzeci dzień festiwalu był trochę luźniejszy niż pozostałe, miałem więc trochę czasu odpocząć w hostelu (o ile przebywanie w zimnym pokoju z ginącym co jakiś czas sygnałem internetu można tak nazwać…). Około południa odbyła się co prawda w MOSie konferencja prasowa z udziałem świeżo przybyłego do Polski Abla Korzeniowskiego, ale że po raz kolejny nikt nie pofatygował się poinformować mnie o tym mailowo, to o konferencji dowiedziałem się dopiero, gdy na fejsbukowy profil FMFu wrzucono z niej zdjęcie…
Dla mnie więc jedyną atrakcją sobotniego dnia festiwalu było jego wydarzenie główne: wieczorny koncert w Hali Ocynowni ArcelorMittal Poland, która od wielu już lat służyła organizatorom FMFu za salę koncertową. Zatytułowany był “Wielka Gala Muzyki Filmowej. 10 kompozytorów na 10-lecie RMF Classic” i nigdy tytuł koncertu nie odzwierciedlał tak dobrze tego, co się na nim działo.
Gdy przybyłem na miejsce okazało się, że dział Foto jest wpuszczany do sektora A, ale dział Press już niestety tylko do B – musiałem się więc zadowolić oglądaniem koncertu z samego tyłu sali, no ale za darmowe wejście lepsze to niż nic. Uroczystość rozpoczęła się chwilę po godzinie 20:00.
Koncert w Ocynowni miał parę problemów, z których największym był – moim zdaniem – ten, że jego prawdziwą gwiazdą było RMF Classic, a nie zaproszeni kompozytorzy, których muzykę mogliśmy usłyszeć. Gra orkiestry była co kompozytora przeplatana konferansjerką Magdaleny Miśki-Jackowskiej i Piotra Borowca, rzucających frazesy o ich stacji radiowej i czytających wysyłane do RMF Classic listy od słuchaczy: oprawione sucharnymi i nieśmiesznymi komentarzami, jeśli mogę dodać. Zdaję sobie sprawę z tego, że może to zostać uznane za czepianie się dla samego czepiania – zwłaszcza w kontekście faktu, że były to przecież urodziny tego radia – tym niemniej na pewno nie skłamię pisząc, że przez cały czas trwania koncertu nie opuszczało mnie dziwne wrażenie zachwiania proporcji. O ile dla fana RMF Classic – którym zresztą jestem – ten rodzaj prezentacji mógł być atrakcyjny, o tyle dla bardziej niedzielnego słuchacza położenie tak dużego nacisku na samo radio było w moim mniemaniu błędem. Ale co ja tam wiem.
A sam koncert? Cóż, przede wszystkim była to pierwsza okazja, by sprawdzić ilu zaproszonych kompozytorów tak naprawdę do Krakowa przyjechało. Niestety, okazało się, że tych najgorętszych nazwisk zabrakło: fani Jamesa Newtona Howarda czy Craiga Armstronga musieli się zadowolić krótkimi wiadomościami wysłanymi przez obu panów do Krakowa, w których wyrazili ubolewanie nad faktem, że nie może ich być na festiwalu i życzyli wszystkim słuchaczom wspaniałych wrażeń.
Ale na szczęście muzyka wynagrodziła większość niedogodności. Małym bonusem do całego wydarzenia było wyłonienie zwycięzcy konkursu na młodego kompozytora muzyki filmowej. Jego uczestnicy mieli za zadanie napisanie suity do czterominutowej animacji science-fiction pt. “Ciemna strona Księżyca” – zarówno filmik jak i zwycięską suitę do niego mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć na początku wieczoru. A laureatem okazał się Matthijs Kieboom – młody twórca z Holandii.
W trakcie koncertu festiwalowa publiczność miała okazję usłyszeć wspaniałe melodie z “Samotnego mężczyzny” Abla Korzeniowskiego czy “Osady” i “Szóstego zmysłu” Howarda. Szkoda tylko, że po raz pierwszy w historii FMFu pewne utwory powtarzały się z poprzednich edycji: “Marzyciela” Kaczmarka mieliśmy już okazję usłyszeć, podobnie jak “Neodammerung” Dona Davisa (zagrane zresztą do sceny zupełnie z utworem niezwiązanej…). Z przykrością stwierdziłem też, że niektóre tematy były dość silnie masakrowane przez orkiestrę. Rzuciło mi się to w uszy zwłaszcza przy okazji wykonania nieśmiertelnego “Tańca Eleny” Michała Lorenca z “Bandyty” – melodii, którą znam na pamięć – której siła w interpretacji Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia zupełnie nie wybrzmiała, a samo zakończenie zostało po prostu wycięte. Bardzo nieładnie.
No i jeszcze jeden problem sobotniego koncertu: było zimno. Było cholernie zimno. Organizatorzy nie bagatelizowali sprawy, gdy pisali na Facebooku, żeby w drogę do Nowej Huty ciepło się ubrać. Czegoś takiego nie doświadczyłem od czasu niesławnej projekcji “Dwóch wież” na Błoniach sprzed paru lat. Podobnie jak wtedy temperatura w trakcie koncertu w Hali spadła do pięciu, czterech stopni Celsjusza i jeśli ktoś nie wziął ze sobą ciepłej kurtki lub płaszcza, mogło być naprawdę niemiło. Ja nie wziąłem…
Ale cóż to za wydarzenie miało miejsce na Rynku wieczorem po zakończeniu koncertu? Ach, no jakże mógłbym zapomnieć: bankiet! Może i w tym roku FMF trochę zawodził, ale organizatorzy wciąż nie zapomnieli, jak odstawić dobrą wyżerkę. Żurek o północy, kotlety, ziemniaczki, soki, drinki, pyszne desery? Do wyboru, do koloru, w dodatku w pięknym (i co najważniejsze: ciepłym) lokalu, a wokół same sławy świata muzyki filmowej. Nic, tylko jeść i zadawać im pytania. Czego nie omieszkałem zrobić i co na pewno na długo zostanie mi w pamięci.
Do hostelu wróciłem około trzeciej w nocy.
Dzień 4
Może też dlatego następnego dnia niestety nie zdążyłem na odbywające się w południe spotkanie z Ablem Korzeniowskim w MOSie. Na szczęście z pomocą pospieszyli mi znajomi dziennikarze: przekazali mi, że polski kompozytor jest niezwykle sympatycznym człowiekiem, który jednak w trakcie spotkania wolał nie rzucać jakichś mocnych słów o ludziach, z którymi zdarzyło mu się współpracować. Cóż, jest to jak najbardziej zrozumiałe. Widać Ameryka również i tego uczy: trzeba sobie zostawiać otwarte drzwi wszędzie, gdzie tylko można, a bez odrobiny okrągłych zdań się nie obejdzie…
O 14:00 natomiast w miniaturowej sali kinowej MOSu odbyły się warsztaty z Trevorem Morrisem. Nie znałem twórczości tego kompozytora, ale jego muzyka do “Rodziny Borgiów” i “Dynastii Tudorów”, którą miałem okazję usłyszeć dzień wcześniej, była jednym z jaśniejszych punktów sobotniego koncertu. Szybkim krokiem udałem się więc schodami w dół Ogrodu. Warsztaty okazały się niezwykle ciekawe – maestro Morris odkrywał tajniki pracy kompozytora muzyki filmowej na przykładzie konkretnej sceny z jednego z filmów, nad którym pracował. Było to “Immortals. Bogowie i herosi 3D”. Kanadyjczyk krok po kroku tłumaczył i pokazywał, jak rozpracowuje daną scenę, jak dzieli pracę nad nią na etapy i jaką ma wizję na łączenie muzyki z obrazem.
Warsztaty z Trevorem Morrisem
O wiele ciekawsza od samych warsztatów okazała się jednak następująca po nich sesja Q&A: pan Morris szczerze opowiadał o tym, jak wygląda życie kompozytora w Hollywood, o początkach swojej kariery oraz o możliwych drogach zawodowych dla tych, którzy by chcieli związać się z tą branżą. Co najbardziej zaskakujące (i niepokojące) z jego opowieści wyłonił się obraz raczej nie do końca szczęśliwego rzemieślnika, który średnio znajduje czas na spanie i jedzenie (o takich rzeczach jak rodzina nie wspominając), gdyż absolutnie całe swoje życie poświęca uprawianej przez siebie profesji (mówił, że dziesięć lat wcześniej szesnaście godzin dziennie po siedem dni w tygodniu to była dla niego norma…).
Nie było jednak czasu na zbyt długie rozmyślania, gdyż już o 18:00 miał mieć miejsce wielki finał szóstej edycji FMFu – symultaniczna projekcja “Matrixa” z wykonaniem na żywo muzyki do niego pod batutą samego Dona Davisa. Po raz ostatni więc udałem się do Nowej Huty, a po dotarciu na miejsce moim oczom ukazał się tak dobrze znany mi ekran kinowy przyozdobiony animacjami spływającego w dół zielonego kodu…
The Matrix has you…
“Matrix” to jeden z najważniejszych filmów mojego życia: to on sprawił, że w ogóle zainteresowałem się kinem, jego naturą i historią, że poznałem innych twórców i pewnie też, że czytacie teraz moje wypociny na KMFie. Mogę też z całą pewnością powiedzieć, że to on w dużej mierze ukształtował mój gust filmowy: to film Wachowskich wprowadził do mojego krwioobiegu miłość do cyberpunku, – specyficznego połączenia mroku i paranoi charakterystycznego dla tego gatunku – do ambitnego kina wysokiego budżetu, do wszelkiego rodzaju scen walki i do najprzeróżniejszych połączeń kina science-fiction z warstwą filozoficzną. Wiele zawdzięczam Wachowskim i tamtego dnia w Hali Ocynowni nie miałem zamiaru o tym zapomnieć.
Biorąc pod uwagę fakt, że “Matrixa” nie widziałem od paru już lat projekcja na FMFie miała też dla mnie znaczenie sentymentalne. I nie zawiodła. Koncert ostatniego dnia festiwalu był zdecydowanie najlepszym tegorocznej edycji i wynagrodził dużą część rozczarowań z poprzednich dni. Jeśli coś się nie udało, to wina leżała po stronie organizatorów, a nie muzyków czy samych nut – obraz na ekranie był zdecydowanie zbyt ciemny (w słabo oświetlonych scenach chwilami zwyczajnie nie było nic widać), a napisy cierpiały na przedziwne gramatyczne i ortograficzne błędy.
Ale wykonanie muzyczne? Wzorowe. Maestro Davis dał z siebie wszystko, a usłyszenie na żywo muzyki towarzyszącej zmartwychwstaniu Neo było przeżyciem, które utkwi mi w pamięci na długo. Przed pokazem często zastanawiałem się, w jaki sposób twórcy widowiska rozwiążą problem piosenek, których w pierwszym “Matrixie” jest całkiem sporo. Czy zostaną zastąpione specjalnie napisaną przez pana Davisa muzyką, czy może po prostu polecą nagrane z filmu, a orkiestra w tych momentach umilknie? Spełniła się ta druga opcja i ku mojemu zdziwieniu słuchanie nagranych w filmie piosenek zupełnie nie wytrącało z ogólnego odbioru widowiska, tym bardziej, że nagłośnienie było wzorowe (w przeciwieństwie do dnia poprzedniego…). Ta zasada obowiązywała przez cały film z wyjątkiem ostatniej sceny: w kinowej wersji finał z Neo wychodzącym z budki telefonicznej i odlatującym w przestrzeń ilustrowany był przez “Wake Up” Rage Against The Machine. W Krakowie jednak piosenkę zastąpiono specjalnie wyciągniętym na tę okazję z archiwów maestro Davisa utworem – który zresztą sprawiał wrażenie roboczej wersji utworu słyszanego w ostatnich scenach “Matrixa Rewolucji”…
O pomstę do nieba woła natomiast zachowanie części publiczności, która po raz kolejny uznała, że jest w kinie, a nie na koncercie. Ten problem powtarza się co roku, na każdym pokazie symultanicznym FMFu: w momencie, gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe, ludzie masowo podnoszą się z miejsc i wychodzą spiesząc do stojących przed Halą autobusów, byle tylko zdążyć przed resztą i nie stać w kolejce… ech, to takie polskie. Problem w tym, że symultaniczne pokazy to nie wizyta w kinie: to koncerty muzyczne i to muzycy, a nie film, są na nich najważniejsze. Jak ktoś ma ochotę na film, to niech go sobie kupi i obejrzy w domu, a nie traktuje koncertu w sposób, który temu nie przystoi. Byłoby dobrze, gdyby festiwalowa publiczność pamiętała o tym na przyszłe lata, choć nie mam na to zbyt wielkich nadziei…
Po zakończeniu pokazu i nagrodzeniu maestro Davisa owacją na stojąco konferansjerzy oficjalnie ogłosili koniec szóstej edycji FMFu. Ludzie czym prędzej opuścili mroźną Halę Ocynowni, choć dla mnie droga do domu okazała się o wiele dłuższa i obfitująca w więcej przygód niż dla reszty… ale to już temat na inną relację.
Podsumowanie
Na początek muszę zaznaczyć, że oceniać mogę jedynie te punkty festiwalu, na których byłem, a nie byłem na wszystkich. Tak jak wspomniałem wcześniej nie miałem czasu ani możliwości uczestniczyć w organizowanych głównie w Alvernia Studios warsztatach dla młodych kompozytorów (z wyjątkiem tego prowadzonego przez Trevosa Morrisa, który należał do tej grupy), nie mam więc pojęcia jak wypadły. Nie byłem również na organizowanych w MOSie darmowych pokazach “Kina Legalnej Kultury”, które w zamiarze miały kultywować legalne korzystanie z kultury poprzez seanse trudno dostępnych, a przez to zapewne bardziej podatnych na piractwo internetowe, filmów – zresztą zarówno dla dorosłych jak i dla dzieci. Wreszcie nie byłem też na eko warsztatach – zorganizowanych przez FMF dwóch akcjach proeokologicznych, które raczej więcej miały wspólnego z ochroną środowiska niż muzyką. Zresztą cały tegoroczny FMF odbył się pod znakiem dbania o naszą planetę – motyw jej ochrony w obliczu ulegającego zagładzie środowiska naturalnego przewijał się przez cały festiwal.
Na powyższych wydarzeniach nie byłem, nie wiem więc jak mogłyby zmienić moją ocenę tegorocznego FMFu. Ale nie ma co oszukiwać i owijać w bawełnę: szósty Festiwal Muzyki Filmowej jest w mojej ocenie najsłabszym ze wszystkich dotychczasowych. Zarówno pod względem specyficznej aury, jaka zawsze mu towarzyszyła jak i warstwy muzycznej. O ile organizacja FMFu co roku stoi na wysokim poziomie i przy każdej edycji jest coraz lepiej o tyle zarówno w ubiegłym jak i w bieżącym roku muzyczny poziom imprezy był zwyczajnie niższy niż w poprzednich latach.
Wydaje mi się, że problem może tu leżeć nie tyle w niemożności ściągnięcia do Krakowa najgorętszych nazwisk i najlepszej muzyki filmowej, ile w samych chęciach organizatorów, a raczej w niewłaściwym sprofilowaniu przez nich tego festiwalu. Tegoroczny FMF w wielu momentach przypominał bowiem raczej festiwal muzyki współczesnej niż filmowej – bo czymże jest muzyka Valgeira Sigurðssona czy Ernsta Reijsegera z drugiego dnia jeśli nie muzyką współczesną tylko przez przypadek ilustrującą filmy? Tego rodzaju repertuar idealnie sprawdziłby się w warunkach takiego Sacrum Profanum, ale po co ciągnąć go na FMF? Ten festiwal zbudował przecież swoją reputację na czymś zupełnie innym: pierwszej w Polsce możliwości usłyszenia na żywo muzyki z wielkich hollywoodzkich superprodukcji, ściąganiem do Krakowa największych i najbardziej obleganych nazwisk branży muzyki filmowej. To właśnie zawsze było esencją FMFu, to w nim pokochała publiczność i za to był przez nią tak gorąco wspierany przez te wszystkie lata. W momencie, gdy się to porzuca, porzuca się też całą esencję i tożsamość festiwalu, ogołaca się go z tego wszystkiego, co przyciągało na niego tłumy fanów i uczyniło z niego markę znaną nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Mam niestety wrażenie, że tego rodzaju działanie jest bardzo charakterystyczne dla naszego kraju i zawsze miałem nadzieję, że FMF tej tendencji nie ulegnie – po tegorocznej edycji będę musiał przemyśleć swoje stanowisko…
Zawiodła również cała aura, którą z wiosennej wymieniono na jesienną, ale to mój osobisty problem i nie mam zamiaru nikomu zarzucać zmiany tego terminu. Jeśli dzięki temu faktycznie więcej osób przybyło na festiwal to czemu nie?
Szósta edycja wypaliła natomiast pod względem organizacyjnym. Głowy nie dam, ale chyba po raz pierwszy w dziejach FMFu nie zdarzyło się, by jakieś warsztaty czy spotkanie kolidowały z którymś z koncertów. Z wyjątkiem naprędce zwoływanych konferencji nie było też praktycznie żadnych obsuw czasowych czy wpadek, jakie się czasem trafiały w poprzednich latach. No i bankiet oraz after-party stanowiły jakość samą w sobie 🙂
Tym niemniej w jakimś stopniu nie opuszcza mnie poczucie rozczarowania. Jednym z powodów jest zapewne fakt, że na przestrzeni swojej historii FMF przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu, dlatego też tak trudno mi jest się pogodzić z jego spadkiem. Pozostaje mi mieć nadzieję, że na przyszły rok organizatorzy wyciągną wnioski z tegorocznych błędów, przemyślą swoją strategię i bardziej skupią się na tym, na czym festiwal zbudował swoją reputację niż na wojażach w kierunku ambitnej muzyki niszowej. Taka nadzieja jest przynajmniej z mojej strony. Rada wydawałaby się oczywista, a jednak nie jest.
Tak czy siak, cokolwiek się stanie, w przyszłym roku na pewno odwiedzę FMF po raz kolejny.