search
REKLAMA
Archiwum

IMMORTALS. BOGOWIE I HEROSI 3D. Henry Cavill jako Tezeusz

Tekst gościnny

14 lipca 2020

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl (16.11.2011). Autorem jest Adam Kaczmarek.

Zapisana na kartach popularnego serwisu IMDb twórczość Tarsema Singha delikatnie pisząc, nie powala. To reżyser wciąż mało rozpoznawalny, choć jego dzieła noszą w sobie potężny ładunek oryginalności, przynajmniej pod kątem wizualnym. „Immortals” (zapomnijmy w tym miejscu o pełnym, polskim tytule) już w zwiastunach prezentowało się nad wyraz efektownie – schludne i ciasne scenografie mieszały się z widowiskowymi wstawkami, wspartymi mocą obliczeniową nowoczesnych stacji graficznych. Swoją robotę zrobił także marketingowy slogan nawiązujący do 300 Zacka Snydera. Czy jednak to, co w dwuminutowej reklamie mogło zachęcić do seansu sprawdza się w dwugodzinnym widowisku?

Singh dostał od producentów wolną rękę w kręceniu materiału pod konkretną kategorię wiekową, jednakże pieczę nad postprodukcją sprawować mieli już decydenci z Relativity Media. Grube ryby ze studia postanowiły więc, że Immortals będzie konwertowane do trójwymiaru, co w pewnym stopniu pokłóciło się z wizją reżysera. Ten konflikt widać zresztą w produkcie kinowym. Obraz Hindusa mógłby sobie spokojnie poradzić bez tej całej technologicznej otoczki. Kolejny wymiar został wpakowany na siłę, zapewne w celu opróżnienia naszych kieszeni z kolejnych złotówek (a zwłaszcza dolarów). Dzieło Singha robiłoby naprawdę lepsze wrażenie w cyfrowej wersji 2D. Jedynym plusem konwersji jest w zasadzie jej jakość – przebiegła ona pomyślnie i w trakcie oglądania nie daje się odczuć fuszerki porównywalnej z nieszczęsnym Starciem Tytanów. Szkoda tylko, że 3D w Immortals nie oferuje niczego ciekawego.

Strona wizualna w oderwaniu od nieszczęsnego trójwymiaru prezentuje się za to pierwszorzędnie. W tym aspekcie kosztująca blisko 85 milionów dolarów produkcja jest nie lada gratką dla osób szukających w kinie rozrywkowym czegoś więcej niż skserowanego akcyjniaka z Jasonem Stathamem w roli głównej. Zaskoczeni będą zwłaszcza ci, którzy liczą (sugerując się zwiastunem) na bitwy z udziałem setek tysięcy żołnierzy. Otóż Singh prowadzi swoich bohaterów za rączkę przez skromne, wręcz teatralne dekoracje, budując w widzach uczucie klaustrofobii. Niektóre sceny rozgrywają się w bardzo ciasnych pomieszczeniach ubogich w detale, co – pomimo zastosowanego żółtego filtru – dodaje nieco surowości. Twórca Celi sporadycznie gościł w plenerze, ograniczając się przy tym wyłącznie do szerokich ujęć lokacji lub bitew. Tych ostatnich zresztą w filmie nie ma zbyt wiele, gdyż w wymianach ciosów uczestniczy zazwyczaj kilkunastu osobników płci męskiej i… żeńskiej. Warstwa wizualna broni się jednak nie tylko oszczędną i przemyślaną formą, ale także pracą kamery. Niektóre fragmenty prezentują się bowiem ‘odjechanie’, w czym duża zasługa operatora Brendana Galvina.

Z pewnością zauważyliście, że do tej pory skutecznie omijałem tematy związane ze scenariuszem, aktorami oraz dialogami. To dość drażliwa kwestia, która dla jednych będzie kolejnym argumentem do zbesztania Immortals, natomiast dla drugich czymś zupełnie normalnym w propozycji na weekendowy relaks. Film Singha cierpi po części w każdej z tych płaszczyzn, choć kilka pozytywów udało mi się jednak wyłapać. Jednym z nich jest prężący swoją muskulaturę Henry Cavill w roli Tezeusza. Jest to bohater do bólu podręcznikowy, gdyż przez jego czyny przemawia głównie dobroć, ciepło oraz szlachetność. Mimo tej wąskiej gamy cech, aktor potrafił przekuć postać greckiego wieśniaka na coś lepszego – na herosa poszukującego zemsty. O ile przez pierwsze dwa kwadranse Cavill wydaje się być raczej nudziarzem zajmującym się ścinaniem drzew na opał, tak z każdą następną minutą wyraźnie się rozkręca. Nowy Superman bardzo dobrze wypada także w scenach akcji, w których stosuje raczej mniej wyrafinowane techniki eliminacji przeciwników – ostrze miecza musi przebić tors rywala, reszta się nie liczy.

Po drugiej stronie barykady mamy ukrytego za maską (i kudłami) Mickeya Rourke’a. Hyperion w wersji „immortalowej” to bardzo demoniczny władca (twórcy generalnie bardzo pofolgowali sobie kwestię zgodności historycznej) i brutal. Sadystyczne zapędy czarnych charakterów nie są czymś nowym, ale muszę przyznać, że Rourke swoim okrucieństwem potrafi budzić respekt. Papierowość Hyperiona w tym konkretnym przypadku to zaleta, bo od pierwszej sekundy widz zdaje sobie sprawę, że jest to groźny typ. Obu panom asystuje Freida Pinto, ale jej rola ogranicza się wyłącznie do uśmiechania się i łażenia za Tezeuszem. Zdecydowanie najgorzej wypada cały drugi plan na czele z szarżującym w każdej sekundzie Stephenem Dorffem.

Jeszcze gorsze wrażenie sprawia pozbawiony iskry scenariusz autorstwa braci Parlapanides. Gdyby nie artystyczne zapędy Singha Immortals byłoby bardzo odtwórcze i raczej mało interesujące. To z grubsza opowieść o zemście, ale potencjał na solidnie wyreżyserowaną, krwawą wendettę został zwyczajnie zmarnowany. Dlaczego? Do wątku odwetu przyłączono także poszukiwania magicznego łuku Epirusa przez Hyperiona oraz dumanie greckich bogów nad potencjalnym wkroczeniem do akcji. Oba motywy potraktowano po łebkach, a gwoździem do trumny są fatalnie napisane dialogi, które przebijają nawet suchary z niskobudżetowych pozycji familijnych. To wszystko powoduje, że główny cel podróży Tezeusza gdzieś po drodze się rozmydla. Kiedy już bohater osiąga status przywódcy, my wzruszamy ramionami. Bo czy wiarygodnym jest, gdy po kilku dniach tułaczki okazyjnie trenujący sztuki walki farmer zostaje najlepszym wojownikiem Grecji, który gotów jest porwać tłumy skopiowaną z Bravehearta przemową? Immortals brakuje przede wszystkim jakiejś płynności w przekazywaniu faktów, a błyskawiczne przechodzenie do porządku dziennego sprawuje się tu raczej kiepsko. Kreatywności wystarczyło jedynie na efekty specjalne, scenografię, kostiumy i stylistykę.

Obawiam się, że w przeciwieństwie do kultowych już w pewnych kręgach 300, film Tarsema Singha zostanie bardzo szybko zapomniany. Nie ma w sobie takiego ładunku rozrywki jak dzieło Snydera, przy czym nie sposób odmówić mu wyjątkowo atrakcyjnej oprawy. Nie znajdziemy w nim przypadkowych kadrów, niechlujnych ujęć i beznadziejnego montażu. To obraz skonstruowany na bazie matematycznych wzorów, gdzie lewa strona musi się równać prawej. Niestety, poza błyskotkami, nieocenzurowaną przemocą i w miarę charyzmatycznymi bohaterami, nie oferuje w zasadzie niczego ujmującego.

REKLAMA