Sesje
Kiedy czyta się opis fabuły „Sesji” można poczuć delikatny niepokój. I nie chodzi tu o to, że po ekranie ganiają płatni mordercy, czy też paranormalne maszkary. Niepokój wywołuje łatwość, z jaką można przeszarżować scenariusz tego filmu.
Mamy bowiem historię niepełnosprawnego mężczyzny, który posiada czucie we wszystkich częściach ciała, lecz nie może poruszać niczym prócz głowy. W tej, z kolei, kryje się nieprzeciętny intelekt oraz żywe zainteresowanie płcią przeciwną. Wszelkie intymne zbliżenia są jednak znacząco utrudnione poprzez sytuację, w jakiej znajduje się główny bohater. Ostatnią deską ratunku ma okazać się kobieta świadcząca usługi z zakresu „terapii zahamowań seksualnych”.
Kiedy do opisu fabuły dołączymy plakat, na którym obok pełnego zrozumienia wzroku Helen Hunt (rola seksterapeutki) znajduje się rozanielona twarz sparaliżowanego mężczyzny (John Hawkes), uśmiechnięte oblicze księdza (William H. Macy) oraz zdjęcie chłopców, którzy trzymając się za rękę podążają po skąpanej w słońcu plaży, to niepokój znacząco wzrasta. Prawdopodobnie będzie ckliwie, moralizatorsko, w stylu „misiów o dobrych serduszkach”. Na szczęście, pozory mylą.
„Sesje” dzielnie bronią się przed wpadaniem w zbytni patos i czynieniem z fabuły pretekstu do rozwiązywania problemów wszystkich niepełnosprawnych świata. Ben Lewin od początku prowadzi film w taki sposób, aby jasnym był fakt, że jest to konkretna opowieść o konkretnym człowieku. Dzięki temu, film unika maniery typowej dla kina oscylującego wokół tematyki niepełnosprawności. Nie uświadczymy w nim nadmiernego podkreślania dramatu sytuacji, w jakiej znalazł się bohater. Nie będziemy musieli wysłuchiwać, że wystarczy wyciągnąć pomocną dłoń, aby wszystkie problemy świata zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Reżyser zdecydowanie nie chce wywołać u nas współczucia i zmusić do kupna sześciopaku chusteczek higienicznych. Jego pomysł na film jest zupełnie inny.
„Sesje” są w głównej mierze kinem gadanym. Niepełnosprawność bohatera jest w nich właściwie pretekstem do stworzenia fabuły polegającej na zestawieniu ze sobą postaci pochodzących z zupełnie innych światów. Marc (główny bohater) jest ironicznym intelektualistą, który w mgnieniu oka potrafi skwitować niemal każdą sytuację. Jego piętą achillesową są kontakty z płcią przeciwną, co z kolei jest specjalnością Cheryl, czyli jego terapeutki. Gdzieś obok przewijają się kolejni opiekunowie bohatera – każdy, rzecz jasna, zupełnie różny od poprzednika. W końcu, jest ksiądz, który kradnie każdą scenę, w której się pojawia (trzeba przyznać, że godzenie seksualnych wyobrażeń niepełnosprawnego wiernego z doktryną kościoła wychodzi mu całkiem nieźle). „Sesje” są zatem galerią postaci zupełnie różnych, a jednak wchodzących w nieustanne relacje, rozmawiających niemal bez przerwy.
I to właśnie w dialogu rodzi się solidność filmu Lewina. Wśród kolejnych słownych szermierek nie brak tematów poważnych, angażujących widza zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie. Nie wypełniają one jednak każdego milimetra taśmy, na której znajduje się zaskakująco dużo miejsca na humor, zarówno słowny, jak i sytuacyjny. Dzięki niemu „Sesje” stają się filmem lekkim i przyjemnym w odbiorze. Lewin oddaje widzowi do oceny skąpane w ciepłym świetle kino obyczajowe, w którym wcale nie chodzi o niepełnosprawność fizyczną, ale o to, że w momencie, gdy wystarczająco uważnie słuchamy, możemy dojść do porozumienia mimo dzielących nas różnic.
Brzmi to wszystko nieco banalnie, co znajduje zresztą swoje odbicie na ekranie. „Sesje” nie są bowiem w żadnym stopniu filmem oryginalnym, czy przełomowym. To po prostu solidnie zagrane i napisane kino, które może wprawić w dobry humor i skłonić do kilku przemyśleń.
Jeśli ktoś zachwycał się zeszłorocznymi „Nietykalnymi”, to z całą pewnością i „Sesje” przypadną mu do gustu. Twórcy obu filmów z powodzeniem mogliby uścisnąć dłonie, obdarzając się przy okazji porozumiewawczym spojrzeniem.