search
REKLAMA
Seriale TV

HOLLYWOOD. Nowy serial twórcy „American Horror Story” nie porywa

Jakub Piwoński

28 czerwca 2020

REKLAMA

Jest taka scena w Hollywood, gdzie do wspólnego stołu zasiada w knajpie scenarzysta, reżyser i producent. Powodem ich spotkania jest oczywiście film, nad którym wspólnie pracują. Bardzo podobało mi się w jaki sposób omówione zostały wszystkie kartki scenariusza, scena po scenie, w celu uniknięcia błędów i nielogiczności przygotowywanej produkcji. Gdyby każdy stosował taką praktykę, świat filmu byłby lepszym miejscem. A już z pewnością serial Hollywood by na tym skorzystał.

Ryan Murphy to jeden z tych twórców serialowych, który nie musi mnie specjalnie do siebie przekonywać, gdy stoję przed wyborem obejrzenia jego najnowszego tworu. Wystarczyły mi pierwsze sezony American Horror Story oraz dotychczasowe American Crime Story, by wyrobić sobie zdanie o tym twórcy. Murphy nie przebiera w środkach, jest autorem wyrazistym, odważnym i dobrze czującym ducha epoki. Nie każdemu udaje się wplatać w swoje produkcje problematykę skupioną wokół społecznych mniejszości, alienacji, niesprawiedliwości jak robi to właśnie Murphy. Ciekawie i z sercem – zdaje się, że to jego dewiza. Z nadziejami podszedłem zatem do serialu Hollywood, szumnie zapowiadanego jako autotematyczna, rozliczeniowa opowieść o grzechach Fabryki Snów, ujawniająca pełne brutalnych prawd kulisy środowiska filmowego. Cóż, nie mogę powiedzieć, bym właśnie to otrzymał, ale też nie mogę powiedzieć, bym całkowicie się Hollywood rozczarował. Mówiąc wprost – jest dobrze, choć mogło być znacznie, znacznie lepiej.

W czym tkwi problem? Posłużę się metaforą. Odniosłem wrażenie, że Hollywood to trochę taki bardzo narowisty koń, którego nie zdołano utrzymać w ryzach. Pierwsze odcinki zapowiadały zgoła inną rzeczywistość niżeli ta, którą w rozwinięciu akcji otrzymaliśmy. Bolączką jest zatem niestała tonacja, która w jednym momencie sugeruje opowieść mającą na celu ujawnić brudy showbiznesu, by już za chwilę przeistoczyć się w wyidealizowaną, tanią, ckliwą bajkę, jak żywo wyjętą z czasów i stylu, do których fabularnie serial się odnosi. Gdyby zdecydowano się iść drogą knowania, intryg, demoralizacji lub gdyby agent gwiazd pozostał zepsutym do cna skurczybykiem, byłoby przynajmniej konsekwentnie. Gdyby bohaterowie nie starali mi się usilnie przymilić, tak jakby cały czas starali się o rolę, jakby cały czas przebywali na castingu, byłoby w uczuciach względem serialu mniej zażenowania. Może też potrafiłbym wgryźć się w tę historię lepiej, z większym zaangażowaniem, lub po prostu w nią uwierzyć.

Bo tytułując serial Hollywood, składa się jednak widzowi pewną obietnicę. Ładne buzie aktorów to za mało, bym poczuł magię kina. Dzisiejsza świadomość widowni jest znaczenie większa niż w latach 50. czy 60., w czasach, w których rozgrywa się akcja serialu. Może kiedyś dało się wciskać ludziom kit, że gwiazdy są częścią rozplanowanego systemu, który tworzy swoistych bogów na ziemi. Może prasą, telewizją i przede wszystkim kinem dało się ten fałszywy kult podtrzymać, co zapoczątkowało koncentrowanie uwagi widza na nazwiskach aktorów w momencie podejmowania decyzji o obejrzeniu danego filmu. Dziś jednak, w kulturze skandalu powszechnego, gdy na palcach jednej ręki można wyliczyć gwiazdy, który nie mają czegoś za uszami, nikt już nie ma wątpliwości, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Otóż z ludźmi, po prostu ludźmi, którzy grzeszą jak my, choć chcielibyśmy, by stanowili chodzące ideały, pomniki bez skazy, w które możemy się godzinami wpatrywać. Tfu, nie ma większej bzdury.

Liczyłem zatem, może naiwnie, że Hollywood uderzy w ten charakterystyczny blichtr, pokazując na przykład to, co wypłynęło na światło dzienne dopiero kilka lat temu: że bez pójścia do łóżka z kim trzeba tak aktor, jak i aktorka czasem nie mogli nawet pomarzyć o wielkiej karierze. Choć z początku narracja zdaje się właśnie taki morał uskuteczniać, wszystko zaczyna się zmieniać po dosłownie kilku odcinkach, a dokładnie od momentu, gdy pewien producent musi odespać swoje, by podczas jego nieobecności jego żona mogła ciągnąć za sznurki wytwórni. Rozpoczyna się zatem typowy proces tworzenia filmu, wszystko rozpisane zostaje w niemal podręcznikowy sposób, bez miejsca na ekstremy. Nie mam wątpliwości, że powściągliwa tonacja weszła na plan Hollywood po to, by w sposób gładki i w miarę bezbolesny zaszczepić w widzu przesłanie tej opowieści. A to zdaje się wpisywać w silne trendy współczesnej kultury, bardzo mocno zaangażowanej w problemy wszelkich społecznych mniejszości. Hollywood miejscem tolerancji – do takiego wniosku sprowadzony został serial. Kolejna bzdura, w którą po prostu nie uwierzę.

Nie mam problemu z tym, że Murphy broni tu pewnych wartości, nie mam problemu z tym, że serial staje się w pewnym momencie bardzo zaangażowanym tworem, chcącym zaprowadzić porządek ze stereotypami. Droga wolna, toż to nawet ciekawe oblicze tej opowieści. Mam jednak problem z tym, że Hollywood czym innym (w moim przekonaniu – podkreślam) miało być, a czym innym jest. Odniosłem wrażenie, że Murphy wykorzystał mit Fabryki Snów nie po to, by ostatecznie się z nim rozliczyć, tylko po to, by na swój sposób go umocnić, zmieniając jedynie kolor i wymowę tej bajki. Zamiast pokazać, że machina, która nakręca cały przemysł filmowy, jest bezwzględna wobec jednostki, że wykorzystuje ją jedynie jako baterię do zasilenia kolejnej produkcji, miast pokazać, że na skutek tego wejście do branży niemal zawsze wiąże się z obciążeniem psychicznym, presją wyglądu, formy i zachowania, przez co tylko najsilniejsi utrzymują się w szczycie, Murphy wolał po prostu zmienić pionki białe na czarne i grać dalej wyśnioną rozgrywkę.

Sprawnie mu to wyszło, bo będąc całkowicie uczciwym wobec was i siebie, przyznaję, że oglądałem Hollywood z zaciekawieniem do końca. Było to jednak zaciekawienie podtrzymywane głównie nadzieją na jakąś woltę, która raz jeszcze udowodni to, co zostało powiedziane w pierwszych epizodach serii. Że Hollywood może serwuje nam sny, ale sam udział w tym twórczym procesie zwykle kosztuje autorów bardzo, bardzo wiele. Zamiast tego Murphy świadomie zaserwował ułudę w imię poprawy świata.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA