Avi Lerner. Nieugięty
Universal, Paramount, 20th Century Fox, Warner Bros., Disney i Sony, czyli wytwórnie założone circa 100 lat temu w większości przez żydowskich emigrantów, to obecnie giganci, którzy w garści trzymają niemal cały rynek filmowy. Z niewielkich wytwórni stały się ogromnymi przedsiębiorstwami, których macki prędzej czy później schwytają nawet najmniejszą konkurencję. Wszelkie próby złamania monopolu wielkiej szóstki, albo choćby działalności w jej cieniu, kończą się najczęściej wciągnięciem w tryby tych firm. Tak skończyły m.in. Miramax czy Pixar, wykupione przez Disneya, albo New Line Cinema, przejęte przez Warnera. Cóż, wolny rynek rządzi się swoimi prawami.
Walka z tym to jak walka z wiatrakami. Wielu próbowało, większość poległa, reszta dogorywa.
Jest jednak jedna osoba, która ma ambicję stworzenia realnej konkurencji – wytwórni zdolnej rywalizować z największymi, zarówno pod względem komercyjnym i artystycznym. To Avi Lerner. Facet ma jaja i kasę, tupet i upór. Jego walka o zwiększenie swojej pozycji w świecie filmu wciąż trwa. I choć przed nim długa droga, to wygląda na to, że realizacja jego planu ma szanse na powodzenie.
POCZĄTKI
Urodził się w 1947 w Izraelu. Matka była Polką. Żył w rodzinie, której się nie przelewało. Nie ukrywa, że zawsze marzył o posiadaniu dużej ilości pieniędzy. Po służbie wojskowej i udziale w wojnie sześciodniowej wyemigrował do Afryki Południowej. Tam imał się różnych prac, jednak etat w kinie przypadł mu szczególnie do gustu. Powrót do rodzinnego kraju połączył z otwarciem własnego kina samochodowego, co okazało się sporym sukcesem. Interes rozrósł się znacznie. Lerner stał się potentatem na rynku.
Ważnym momentem w jego karierze było poznanie Menahema Golana i Yorama Globusa. Ci dwaj legendarni producenci filmowi (już opromienieni sukcesem cyklu “Lody na patyku”) mieli spory wpływ na jego postrzeganie rynku kinowego. To oni nauczyli go, że najważniejsze w filmowym interesie jest dostarczenie widzowi tego, czego oczekuje. Wiem, banał, ale spostrzeżenie trafne. Sprzedał im sieć swych kin i zaczął pracować dla Golan-Globus Productions przy produkcji filmowej w znanej mu już Afryce Południowej. Dzięki jego umiejętnościom mogliśmy cieszyć oko takimi vhs-szlagierami jak cykl “American Ninja” czy sequel przygód podróby Indiany Jonesa, czyli Allana Quatermaina. Na miejscu otworzył ponownie sieć kin i firmę producencką Nu Metro, wespół z Trevorem Shortem i Dannym Dimbortem oraz bratem Dannym. Niepewna sytuacja polityczna w kraju i nieporozumienia na tle finansowym zmusiły go do zakończenia współpracy z duetem Golan-Globus i wyjazdu. Jego celem były Stany Zjednoczone. Osiadł na początku lat 90. w Los Angeles i tam w 1992 roku założył wytwórnię Nu Image, istniejącą do dziś.
W pierwszych latach jej działalności, Avi Lerner skupił się na produkcji niskobudżetowego, niewyszukanego kina akcji przeznaczonego na dolne półki wypożyczalni kaset. Wiadomo, interes jakoś trzeba rozkręcić. W 1993 roku pojawiły się pierwsze produkcje, kusząc widzów chwytliwymi tytułami: “Lethal Ninja”, “Terminator Woman” czy “Point Of Impact”. Bywalcy wideotek byli zachwyceni, ochoczo wypożyczając niewymagające, ale atrakcyjne na swój sposób filmy. Lerner dał pracę aktorom i reżyserom, o których można było gdzieniegdzie usłyszeć. Michel Qissi (pamiętny Tong Po z “Kickboxera”), Sam Firstenberg (reżyser “American Ninja”), David Bradley (ponownie “American Ninja”) na początek musieli wystarczyć. Chwyciło. Na tyle, że pojawiły się pierwsze sequele własnych realizacji. Flagową serią był znany całkiem dobrze i w kraju nad Wisłą “Cyborg Cop” (3 części). Strzałem w dziesiątkę okazał się natomiast cykl “Project: Shadowchaser”, którego druga, trzecia i czwarta część powstały przy współudziale Nu Image. Tanie, błyskawicznie realizowane oraz szybko na siebie zarabiające produkcje klasy B, w klimatach topornego s-f, kina kopanego i sensacyjnego, zyskiwały coraz większą popularność. U Lernera zaczęły pojawiać się wyblakłe gwiazdy. Swą filmografię powiększali Eric Roberts (“The Immortals”), Gary Busey, Rutger Hauer (“Beyond Forgiveness”), Mickey Rourke (“F.T.W.”), Bo Derek (“Woman Of Desire”), Todd Jensen, Christopher Walken i Anne Heche (“Wild Side”), Richard Dreyfuss, Joe Pantoliano (“The Last Word”). Pojawił się nawet polski akcent. W realizowanym częściowo w Polsce “Beyond Forgiveness” (“Anioł Śmierci”) Rutgerowi Hauerowi partnerowała Joanna Trzepiecińska. Avi Lerner stawał się królem kina kategorii B. Kasa z zysków regularnie wpływała na konta producenta. To jednak nie spełniało jego oczekiwań.
NOWY ROZDZIAŁ
Pieniądze pozwoliły otworzyć w 1996 roku siostrzaną wytwórnię Millennium Films, która miała zająć się realizacją produkcji o większym nakładzie finansowym, z szerzej rozpoznawalnymi (niegdyś należącymi do pierwszej ligi) aktorami. Krótko mówiąc, miała tworzyć repertuar bardziej profesjonalny, docelowo rozszerzyć dystrybucję na kina, stając się solidną marką wśród gigantów. Poza tym, a może raczej przede wszystkim, w założeniach i planach było tworzenie filmów z większym pierwiastkiem artystycznym. Rozpoczął się żmudny okres ciężkiej pracy nad wizerunkiem – do tego oczywiście potrzeba było czasu. Łatwo się nie zapowiadało. Millennium Films stało się przystanią dla przechodzących kryzys kariery dawnych gwiazd ekranu. Jednocześnie tworzyło dość różnorodne kino, zgoła odmienne od Nu Image. Pod jej szyldem zagrali Harvey Keitel i Andie MacDowell w “Shadrach”. Sporą popularnością cieszyło się “Prozac Nation” z Christiną Ricci, Michelle Williams i Jessicą Lange.
Duże nazwiska znalazły alternatywę dla blockbusterów: kino artystyczne, wciąż z niedoskonałymi scenariuszami, ale poruszające się w innych rejonach estetycznych niż klasyczne hollywoodzkie szlagiery. Gwiazdy grały za niewielkie pieniądze, spełniając się w niszowych produkcjach. Nie są to tytuły, o których dziś się pamięta, ale próby dały w końcu efekt. Z biegiem lat jakość realizacyjna rosła, obsada kolejnych obrazów imponowała, a i wartość artystyczna była coraz większa. Nu Image tymczasem (przy pomocy Millennium Films) seryjnie produkowało hiciory wideotek. Miłośników oddziałów specjalnych rozpieszczał cykl “Operation Delta Force” (5 części), pasjonatów fauny morskiej zachwycały serie “Shark Attack” (4 filmy) i “Octopus” (2 filmy), a przyjaciół komarów ukontentował “MosquitoMan”. Pod skrzydłami Lernera wyrósł następca JCVD (prywatnie jego dobry znajomy), Scott Adkins. Świetna technika, charyzma i dobry wygląd predysponowały go do bycia nową, niekwestionowaną gwiazdą kina kopanego. Bardzo dobrze zaprezentował się w przebojowej serii “Undisputed”. Swoje filmy robili tu dawni mistrzowie kina kopanego: Jean-Claude Van Damme (“Replicant, “The Order”, “In Hell”) i Steven Seagal (“Kill Switch”, “Submerged”, “Mercenary For Justice”), których w kinach nikt już nie chciał oglądać. Przygodę z dużym ekranem kończył Chuck Norris (“The Cutter” z Joanną Pacułą).
BUŁGARIA JEST OK
Dekadą działalności w USA Lerner mocno zaakcentował swoją obecność na rynku filmowym. Prowadząc silną ręką obydwie wytwórnie, m.in. minimalizując koszty produkcji, zbudował solidne fundamenty pod niezależny, prężnie działający interes. Kolejne lata obfitowały w wiele istotnych wydarzeń, które miały wpływ na znaczny rozwój firm producenta. Jednym z nich było wykupienie w 2005 roku bułgarskiego studia Boyana, które wielokrotnie w przeszłości udostępniało swoje tereny dla realizacji kilkudziesięciu produkcji Nu Image/Millennium Films. Amerykanie chętnie kręcili w Bułgarii z powodu znakomitych warunków finansowych: znaczących ulg podatkowych oferowanych przez państwo (produkcja jest tańsza o około 80% niż w USA!). Po wykupie jedno z największych studiów europejskich w 2007 roku zostało przemianowane na NuBoyana, stając się główną bazą produkcyjną.
Coraz ciekawsze nazwiska związywały się kontraktem z Lernerem. W jego „stajni” pojawili się John Travolta, Salma Hayek, Scarlett Johannson, Jason Statham, Sharon Stone, John Cusack, Bruce Willis czy Michael Douglas. Do nich dołączyły prawdziwe legendy sztuki aktorskiej – Morgan Freeman, Al Pacino i Robert De Niro. Produkcja interesujących projektów szła pełną parą. Duże nadzieje wiązano z „Lonely Hearts” czy „The Black Dahlia” (powrót Briana De Palmy). Spotkały się jednak z chłodnym przyjęciem. Dużo obiecywano sobie (i widzom) po „Righteous Kill”, wszak był to powrót duetu De Niro-Pacino. Film okazał się klapą i nawet w małej części nie dorównywał (choć na swój sposób nawiązywał) pamiętnemu arcydziełu „Heat”.
I właśnie produkcja Jona Avneta świetnie oddaje bolączkę Nu Image/Millennium Films. Otóż Lerner do dyspozycji miał znakomitych aktorów, dobre zaplecze, ale brakowało mu solidnych scenariuszy. Powstawały ładne, ale celuloidowe średniaki, z wyrobnikami za kamerami i miałką treścią. To oczywiście rzecz nie nowa w Hollywood, bo takich premier jest tam bez liku. Ale by wybić się i dostać do ścisłej czołówki ludzi trzęsących amerykańskim kinem potrzeba czegoś więcej niż przeciętności. Czegoś świeżego. Jak pokazała historia, nazwiska na plakacie to nie wszystko (choć dużo). Morgan Freeman i John Cusack nie zwojowali box-office’u swoim „The Contract”, Bruce Willis i Richard Donner nie odnieśli sukcesu z „16 Blocks”, Al Pacino nie ma się czym szczycić po wzięciu udziału w „88 Minutes”, Meg Ryan powinna się zapaść pod ziemię po „My Mom’s New Boyfriend”, a remake „Wicker Mana” z Nicolasem Cage’em to był już piekielny cios poniżej pasa. Owszem, pojawiały się bardzo ciekawe filmy, jak choćby „King Of California” z nietypowym Michaelem Douglasem, ale to wciąż były wyjątki od reguły. Plajta Nu Image/Millennium Films nie groziła. Wszystko ratowały niskie jak na produkcje kinowe budżety. Gros zysków Lerner czerpał z wciąż prężnie rozwijającego się rynku filmów DTV (direct-to-video). Jednocześnie uparcie wierzył, że w końcu nastąpi przełom.
RAMBO PRZYBYWA Z POMOCĄ
I nastąpił. Kluczem do sukcesu było spotkanie z Sylvestrem Stallone w 2006 roku, przy okazji zakupienia praw przez Nu Image/Millennium Films do serii „Rambo”. Aktor był w nieciekawym momencie swojej kariery. Grywał głównie ogony. Ale przygotowywał się też do wielkiego comebacku i powrotu do ikonicznej postaci Rocky’ego Balboa. Lerner tymczasem marzył o powrocie na duży ekran kolejnej wielkiej postaci amerykańskiego kina: Johna J. Rambo. Szósty film o filadelfijskim bokserze, ku zaskoczeniu wielu, okazał się sukcesem kasowym i artystycznym, a Stallone poszedł za ciosem. Ponownie zagrał na sentymentach widzów, wcielając się w byłego „zielonego bereta” i weterana wojny wietnamskiej w czwartym filmie o niezłomnym wojowniku.
Mający premierę w 2008 roku najbrutalniejszy „Rambo”, przy niezwykle niskim jak na kino akcji budżecie 45 milionów dolarów, okazał się hitem międzynarodowym (a po latach hitem Polsatu). Zyski przekroczyły kwotę 113 milionów dolarów, i jak za starych dobrych czasów drugi żywot film przeżył w wypożyczalniach i sklepach (tym razem nie na VHS, a na DVD), gromadząc odpowiednio pokaźną sumkę. Przyjaźń ze Stallone została scementowana.
Dla obu panów ta współpraca okazała się ważna i przełomowa. Przywracającą (w przypadku Sly’a) i nobilitującą (w przypadku Lernera). Nic więc dziwnego, że postanowili ją kontynuować. Kolejny pomysł był ryzykowny. I to bardzo. Zebrać na planie grupę emerytowanych celuloidowych wymiataczy (Stallone, Schwarzenegger, Willis, Lundgren), dorzucić paru młodszych (Statham, Li, Crewes) i zrobić z tego retro-action-80’s-kino. Hollywood patrzył z niedowierzaniem i ironicznym uśmieszkiem. A Lerner, idąc w zaparte, znalazł fundusze na największy w swej karierze budżet 80 milionów dolarów. I w wakacje 2010 roku okazało się, że było warto podjąć ryzyko. „The Expendables” okazało się dużym przebojem, szturmem zdobywając serca widzów bezpretensjonalnością i dystansem. Był to największy sukces studia – film zarobił na całym świecie blisko 275 milionów dolarów.
DYSTRYBUCJA
Nie umniejszając roli, jaką odegrał Stallone przy wprowadzeniu Nu Image/Millennium Films na kolejny poziom, warto wspomnieć o innej, bardzo istotnej współpracy studia. Wydaje się, że właśnie dystrybucja i szeroko pojęty marketing były kluczem do sukcesu „Rambo” i „The Expendables”. To kooperacja z doświadczonym Lionsgate przyniosła upragniony efekt: rozgłos i zaznaczenie swej obecności na mapie producentów. Wyeliminowanie słabego punktu w strategii biznesowej i postawienie na dużego dystrybutora, przy zachowaniu pełnej niezależności, zdecydowało o przebiciu się z ofertą filmową dla zdecydowanie większej rzeszy odbiorców, generujących (co jest kluczowym motywem) większe zyski. Współpraca nie okazała się długofalowa. Kolejne potencjalnie atrakcyjne zarobkowo produkcje trafiły do innych dystrybutorów (m.in. Film District). Jeszcze w 2010 roku Lerner zakupił w Luizjanie w Shreveport kolejne studio – Millennium Studios, w którym, dzięki atrakcyjnym upustom podatkowym dla filmowców w stanie Nowy Orlean, może produkować przy znacznej redukcji kosztów następne filmy. W tym samym roku powiększył swoje milenijne imperium o Millennium Entertainment, zajmujące się dystrybucją własnych produkcji na DVD i Blu-Ray, pozycji, które nie znalazły się na afiszach kinowych, a także tych sprowadzonych spoza Stanów Zjednoczonych. Nowy oddział zajmuje się również dystrybucją cyfrową i nieśmiało sam zaczyna wprowadzać na ekrany amerykańskich kin swoje filmy. To posunięcie może być kluczowe w dalszym funkcjonowaniu i budowaniu celuloidowej potęgi Lernera.
PĘCZNIEJĄCA FILMOGRAFIA
Sukcesy komercyjne zdecydowały o jeszcze większej filmowej ekspansji. Jednak rewitalizacja kolejnego bohatera o imieniu „Conan”, okazała się sporą porażką finansową. Gorzką pigułkę trzeba było przełknąć i brnąć dalej. Na szczęście powołany po raz kolejny do życia Leatherface, czyli główny bohater cyklu „Texas Chainsaw Massacre” w wersji AD 2013 udanie zaprezentował się (przynajmniej) finansowo, będąc balsamem łagodzącym porażkę barbarzyńcy z Cymerii. Zakupienie praw do tego cyklu horrorów już owocuje zapowiedzią kolejnej części na 2014 rok.
W tzw. międzyczasie producent postanowił sprowadzić kolejne aktorskie„nazwiska” do swojego teamu. Pojawiła się Nicole Kidman, która zagrała w „Trespass” z Nicolasem Cage’em. Współpraca jej się na tyle spodobała, że postanowiła zostać na dłużej. Australijka zaliczyła kapitalną rolę w świetnie przyjętym „The Paperboy” i szykuje „Before I Go To Sleep”. Cage natomiast, ku uciesze hejtinternautów, regularnie prezentuje swe aktorskie moce („Bad Lieutenant”, „Drive Angry”, „Stolen”). Na dobre zadomowił się Robert De Niro („Stone”, „The Big Wedding” – mocna obsada, „Killing Season”).
Nie zasypiał gruszek w popiele i Sylvester Stallone, który sadzając na stołku reżyserskim Simona Westa (ten zrobił dla Nu Image/Millennium Films remake „The Mechanic”) ponownie stanął na czele „Niezniszczalnych” (jednorazowo na tę okoliczność zreaktywował się sam Chuck Norris, jeszcze z brodą). Film w box office’ie przekroczył magiczną kwotę 300 milionów dolarów, wprawiając Aviego Lernera w znakomity nastrój. Nie ma wątpliwości: producent powinien być dozgonnie wdzięczny Sly’owi za stworzenie takiej franczyzy. Poniekąd odwdzięczył się realizacją scenariusza Stallone’a do „Homefront” z Jasonem Stathamem, Jamesem Franco i Winoną Ryder. Natomiast następna część „The Expendables”, a być może serial i spin-off, są już w pre-produkcji.
Choć filmy tworzone w Millennium Films to głównie thrillery, sensacje, kino akcji i komedie, studio nie porzuciło swych ambitnych, założycielskich planów i wykłada pieniądze na produkcje z mniejszym potencjałem komercyjnym, a większym artystycznym. Trzeba przyznać, że wychodzą z tego naprawdę solidne i wartościowe rzeczy. Bardzo dobry „Brooklyn’s Finest” z Richardem Gere i Ethanem Hawke, świetny, ale niezauważony i niedoceniony „Trust” z kapitalną rolą Clive’a Owena, wzmiankowany już, bardzo klimatyczny „The Paperboy”, a na horyzoncie są „Lovelace” z Amandą Seyfried w roli królowej porno i długo wyczekiwany „The Iceman” z piekielnie dobrym (jeśli sugerować się zwiastunem) Michaelem Shannonem w roli Richarda Kuklińskiego (kolejny polski akcent to udział Weroniki Rosati) i Winoną Ryder.
Lerner poza tym wciąż pamięta o swych korzeniach i pierwszych widzach. To dla nich tworzy takie „przeboje małego ekranu” jak „Spiders” czy dwie (a pewnie będzie i więcej) części „Ninja” ze Scottem Adkinsem, któremu, swoją drogą, pozwolił pokazać się na dużym ekranie w „The Expendables 2”. Wielce prawdopodobny jest też jego powrót do roli Boyki w „Undisputed 4”.
Jak widać, sporo produkcji Nu Image/Millennium Films opiera się na podkupionych bądź stworzonych franczyzach. Te działania wydają się być długoterminowym planem wytwórni, co z czysto finansowego punktu widzenia jest rzeczą wręcz naturalną. Na kilkanaście premier rocznie, blisko połowę stanowią tego rodzaju obrazy. Ich budżety, prócz wybranych skrupulatnie projektów, są tradycyjnie niewielkie w porównaniu do równorzędnych produkcji konkurencyjnych wytwórni. To niewątpliwie stanowi wielki atut Aviego Lernera: umiejętność właściwego operowania pieniądzem. Przy tak niewdzięcznej robocie to prawdziwy dar z niebios.
Jednak, jak nierzadko bywa z działalnością o profilu finansowym, na światło dzienne wypływają sytuacje rzucające cień na nieskazitelny obraz budowany przez lata. Podobnie jest i z głównym bohaterem tego artykułu. Pojawiło się kilka nieprzyjemnych spraw związanych z funkcjonowaniem wytwórni, jak choćby brak wynagrodzenia dla brazylijskich podwykonawców na planie pierwszej części „The Expendables”, oskarżenia byłej księgowej dotyczące nieścisłości w dokumentach firmy, a także „raban o szmal” ze strony Stevena Seagala. To jednak chleb powszedni przy okazji działania takich podmiotów, “efekt dynamicznego rozwoju”.
CO DALEJ?
Jaka przyszłość czeka Aviego Lernera? Być może odpowiedź na to pytanie zna wróżbita Maciej. Osobiście kibicuję mniejszym i liczę na to, że jego nie wyartykułowany plan uda się zrealizować. Wszystkie znaki na niebie i Ziemi wskazują, że jest na to wielka szansa. Szansa, by uszczknąć spory kawałek tortu dzielony do tej pory na sześć, przy jednoczesnym zachowaniu niezależności. Na to oczywiście potrzeba jeszcze wielu lat, ale solidne podstawy są już zbudowane. Nu Image, a następnie Millennium Films, z niewielkich studiów, tworzących B-klasowce, bywa (jeszcze) realną konkurencją dla amerykańskich, filmowych gigantów. A ta rywalizacja może jedynie korzystnie wpłynąć na jakość oferowanego repertuaru. Mam nadzieję, że za kilka/kilkadziesiąt lat obok znaczka WB, globu Universalu czy zamku Disneya rozpoznawalne będzie też charakterystyczne logo z literką M w środku.
Normal
0
21