OBRAZY. Schizofrenia – najstraszliwszy potwór
Największym horrorem dla ludzkiego umysłu jest niezdolność rozpoznania, co jest prawdą, a co kłamstwem, przez co jednostka zostaje odrzucona albo przez świat realny, albo w sobie przez urojony. I tak, i tak nie da się żyć. Generalnie w sztuce filmowej schizofrenię traktuje się bardzo płytko, czego nie można powiedzieć np. o tym, jak przedstawia się ją w teatrze. A już szczególnie choroba ta jest zbanalizowana w takim gatunku jak horror. Zresztą wszyscy chorzy psychicznie spełniają w filmach grozy rolę bezrefleksyjnych potworów nastawionych wyłącznie na zapełnianie świata wokół jak najbardziej krwawą miazgą. Mało kto myśli o tym, kim są, co czują itp. Ewenementem na światową skalę są pod tym względem Obrazy Roberta Altmana. Produkcja właściwie zapomniana w jego filmografii, a już zupełnie nieznana fanom tak popularnego gatunku, jakim jest horror. Może dlatego, że Altman nakręcił film o bardzo subiektywnym doświadczaniu lęku?
Jestem pełen podziwu dla Roberta Altmana, że po pierwsze dysponował tak analitycznie działającą inteligencją, że potrafił napisać scenariusz Obrazów, a po drugie, że wykazał się reżyserską dyscypliną, która pozwoliła mu opanować tę mnogość realnych i jednocześnie nierzeczywistych elementów w poszczególnych scenach, i całość nadal sprawia wrażenie koherentnego dyskursu. Altman po mistrzowsku stworzył w umyśle widza wrażenie, że każdy bohater Obrazów może dzielić swoją tożsamość z każdą inną postacią pojawiającą się w fabule, łącznie z pierwszoplanową Cathryn (Susannah York), chorą na schizofrenię kobietą snującą w swojej głowie opowieść dla swojego nienarodzonego dziecka. A może narodzonego, lecz jej odebranego? Chociaż z innego punktu widzenia owa opowieść jest pisana dla wszystkich jej kochanków, mężów, generalnie ludzi, którzy ją poznali i w jakimś sensie pokochali. Wszystko jest tym samym, a naraz może być czymś zupełnie innym. Na tym polega genialność Altmanowskich Obrazów, na zmuszaniu nas do stwierdzenia, że nie rozumiemy i nie zrozumiemy.
Podobne wpisy
Za to podejście produkcja zebrała wiele nagród – nominacje do Złotego Globu, Oscara, Bafty, Złotej Palmy, Amerykańskiej Gildii Scenarzystów, wreszcie Złotą Palmę dla Susannah York za najlepszą pierwszoplanową kreację. Który horror może poszczycić się takim dorobkiem? No właśnie, czy faktycznie Obrazy są horrorem? Piszę o nich w ramach cyklu „Od szeptu w krzyk”, zatem chyba tytuł powinien spełniać kryteria filmu grozy? Nie do końca. Groza w nim jest. Leje się nawet krew, a ostatni kadr może śnić się po nocach, zwłaszcza że charakterystyczna uroda Rene Auberjonoisa zlewa się z oniryczną prezentacją śmierci. Film jednak nie straszy tak, jak robią to slashery czy produkcje z masowo ożywającymi trupami. Obrazy budują grozę na podstawie udowadniania nam, jak niewiele zdrowi wiedzą o schizofrenii. Oglądając film, zaczynamy bać się, że gdy albo my, albo ktoś z naszym bliskich zachoruje, zarówno on, jak i paradoksalnie my nie będziemy potrafili rozróżnić, co jest realnym naszym i chorego zachowaniem w relacji z czymś prawdziwym lub z czystą imaginacją. W ten czy inny sposób zachorujemy wszyscy, całe otoczenie bliskiego nam cierpiącego człowieka, bezsilne wobec mnogości objawiających mu się nierealnych istot, które zapewne namówią go w końcu do zrobienia czegoś karkołomnego i niebezpiecznego. To m.in. z tychże powodów chorzy na schizofrenię w końcu zostają sami, co jeszcze pogłębia ich stan napawającego grozą zagubienia.
Altman wykreował ów klimat grozy za pomocą zabiegów czysto fabularnych, zmieniania osobowości bohaterów za pomocą jedynie narracji, nadawania innego znaczenia tym samym scenom itp. Aktorzy musieli odnaleźć się w otoczeniu, w którym fikcja okazuje się stopniowalna pod względem swojej nierealności. Jakkolwiek nielogicznie to brzmi, dla chorego na schizofrenię istnieją różne rodzaje nierealności. Nawet w ramach urojeń można doświadczać stanu refleksji nad czymś, co jest mniej lub bardziej nieprawdziwe, ale tylko w zakresie fantasmagorii. Główna bohaterka na pewnym etapie swojej choroby zupełnie pogubiła się, kto jest kim. Nie dość, że widziała w swoim mężu innych kochanków, to dostrzegła również swoje zmaterializowane alter ego, będące w stanie wcielić się w każdą napotkaną postać. Klimatowi czysto mentalnej grozy jednak Altman nadał w drugiej połowie filmu konkretne ramy w postaci realnej śmierci. Gdyby tego nie zrobił, film zapewne nie znalazłby się w naszym cyklu. W horrorze musi być obecny chociaż ślad krwi.
Jest taki punktujący groźną rolę urojeń bohaterki moment, kiedy jej zmarły tragicznie kochanek (Marcel Bozzuffi jako Rene) pojawia się w jej wiejskim domku, jak to od pewnego czasu robi niemal jak domownik, wręcza jej nabitą strzelbę, a potem staje przed nią z rozłożonymi rękami i prosi, żeby zabiła swoje wspomnienie, tego nawiedzającego ją ducha. Altman doskonale zdawał sobie sprawę, projektując tę scenę, że w życiu wewnętrznym schizofrenika w końcu przydarzy się taki moment, gdy jego urojenia zapragną użyć realności w sposób destrukcyjny. Nie można żyć bezkarnie w dwóch światach. Któryś z nich, zwykle ten wyobrażony, będzie za pomocą podświadomości chorego domagał się wyjścia, uznania go za prawdziwszy, zdominowania tej rzeczywistości, w której chora jest chorą i musi się leczyć.
Dlatego Cathryn zatraciła się w wewnętrznej grozie, a otoczenie właściwie zignorowało jej stan. Ta sytuacja przypomina mi trochę izolację w społeczeństwie psychicznie chorych. Boimy się ich, nawet gdy są stabilni, bo nie mamy dostępu do ich myśli. Nie możemy zastosować wobec nich żadnej racjonalnej miary, gdyż jak udowodnił nam to Robert Altman, w świecie rojeń wszystko może być wszystkim innym, tworząc kłamliwe obrazy, w których znów jest czymś innym. Tylko co z tym jednorożcem?