search
REKLAMA
VHS

Cyborg

Radosław Buczkowski

20 grudnia 2012

REKLAMA

Niedzielne śmierdzenie na kanapie, nagle sms: „Bunkrujemy się!” – nadawca: Gibon, czyli 40-kilogramowe, brakujące ogniwo z rękoma odpowiadającymi długością nogom. Nie widziałem ancymona od studiów, ostry psychol hodujący własne odmiany siuworu (o tym jak narkotyki są złe porozmawiamy przy innej odsłonie cyklu), odebrał dyplom i ruszył na stopa po Europie. Jeszcze przed granicą został potrącony przez starego Zaporożca i obrobiony z kasy. Potem słuch o nim zaginął. Zanim zdążyłem zapytać, co robił przez te wszystkie lata i skąd ma mój numer, ten wypalił jak z miniguna: Majanie (dobrze, że nie Marsjanie), koniec świata, ludzie-jaszczury, rydwany bogów, wirtualne zombiaki… mówiąc krótko apokalipsa biblijnych proporcji.

Mówię do Gibona, że ja odpadam, bo mam zapieprz w pracy i koniec świata mi nie po drodze – zresztą korporacje nie obchodzą apokalipsy i jak zacznę wydziwiać, to poleci mój świąteczny bonus. Gibon twardo, że on zbiera starych kumpli i dekuje się w piwnicy: tona ziemniaków, sto słoików kiszonych ogórków (szkorbut mu nie grozi), trzy gąsiory wina domowej roboty (łakocie i witaminy), oraz cztery wiatrówki z laserowym celownikiem – jak znalazł w razie ataku zmutowanych popaprańców ninja. Cokolwiek się stanie, on jest gotowy – on i jego ostatni bastion!

Naprawdę się starałem przemówić chłopakowi do rozsądku, Majowie nie potrafili przewidzieć końca własnej cywilizacji, a dają nam terminy? Zresztą, w dobie internetu koniec świata następuje średnio co tydzień, każda okazja jest dobra.  Osobiście wyznaczyłem więc datę na 25 grudnia, bo dzień wcześniej kończy się mój kalendarz adwentowy, sami wiecie, nimfa Goplana się nie myli –  Vaya Con Dios Gibon, widzimy się na tamtym świecie, teraz mam reckę do napisania.

Paranoja małpoluda się jednak na coś przydała, bo stwierdziłem, że co może być lepszego w tym gorącym okresie niż kilka słów na temat jakiegoś postapokaliptycznego ścierwa. Wybór był prosty, Jean-Claude Van Damme to prawdziwy weteran epoki VHS i raz, że nie wziąłem wcześniej na warsztat żadnego z jego filmów, a dwa, facet ma na koncie absolutną post-apo klasykę o smakowitym tytule „Cyborg”. To miał być lekki seans i obowiązkowo pozytywna recenzja, gdyż miałem naprawdę niezłe wspomnienia związane z tym filmem. Czego tam nie było: świat po bliżej nieokreślonej rozwałce, zaraza, zdziczały gang z psychotycznym przywódcą, oraz kilka scen walki od naczelnego kopacza lat 80. Brzmi jak produkcja, która warto mieć w domowej kolekcji, prawda?

Wrong! (niczym Arnie w Terminatorze), bo ten film to solidny kawał kupsztala. Pierwsze wątpliwości pojawiły się już przy nazwisku reżysera. Albert Pyun – ojciec niezapomnianych klasyków typu wczesny „Kapitan Ameryka”, seria „Nemesis”, czy też „Dolman” (już wkrótce na stronie) i jeden z najznakomitszych vhs-owych partaczy – twórczości tego pana nalezy się osobny artykuł, więcej, osobny dział na naszej stronie. Przyznać muszę, że nie przygotowałem się zbytnio do tego seansu, żadnego browara w lodówce, żadnego ginu z tonikiem – sami rozumiecie,  myślałem, że przyjmę film bez gardy . Skoro jednak wszedłem na ring, to nie powinienem się dziwić, że dostałem sierpowym w twarz. Już w połowie seansu musiałem się ratować syberyjskim wściekłym psem (6% ocet + keczup z tortexu),, a finisz odbył się przy piersiówce Wars Classic (kolońska for men, real men).

Fabularnie niby nie jest najgorzej, ale film jest zwyczajnie cholernie nudny, a sam pomysł na cyborga w filmie absolutnie idiotyczny. Gdyby zapomnieć o całym motywie z lasią z plastiku, to cała reszta byłaby nawet niezła: Belg jako Gibson Rickenbacker poluje na Fendera Tremolo (skąd oni wytrzaskują takie zaczepiste nazwy dla postaci?!), szefa gangu, który ubił jego przyszywaną rodzinę (świetny pomysł ze studnią i drutem kolczastym, niestety dziadowsko wykonany). Ot klasyczne kino zemsty. Co najlepsze, Fender to jeden z fajniejszych filmowych popaprańców – facet jest wielkim miłośnikiem ukrzyżowań. Gdzie by sie nie pojawił, to grabarze zbijają fortuny, a zapach spalonych ciał unosi się w promieniu trzydziestu mil – dla mnie miłość od pierwszego spojrzenia.  Co z tego, że ta produkcja miała spory potencjał, skoro Pyun, który urodził się tylko po to by zarzynać dobre filmowe pomysły, musiał wcisnąć do filmu tytułową babę-cyborga.

Zacznijmy od tego, że jej obecność w filmie jest zwyczajnie zbędna i służy tylko temu, by w dwóch scenach pokazać odrobinę tanich (choć jak zawsze mile widzianych) praktycznych efektów specjalnych. To postać, która w ogóle nie musiała być cyborgiem, bo ani nie ma żadnych mocy z tym związanych, ani jej odmienność nie ma żadnego wpływu na fabułę i absolutnie nie wnosi nic do filmu. No ale wiadomo: cyborg w filmie to trzydziestu widzów więcej. Ok, skłamałbym, lasia niby na coś się przydaje, transportuje bowiem informacje mające pomóc w walce z zarazą. Już nie chcę marudzić, że łatwiej byłoby zgrać dane na starego flopa lub spisać na kartce papieru, bo film jest tak “skomplikowany”, że zapewne sposobem na walkę z zarazą jest mycie rączek przed obiadem, zasłanianie ust podczas kichania i nie picie deszczówki. Montowanie uber-nowoczesnego cyborga dla dwóch bajtów danych jest równie idiotyczne, co kupowanie 600. hektarów pól tytoniowych, gdzieś w stanie Utah, wraz z komuną amiszów i Harrisonem Fordem ukrytym na poddaszu, tylko dlatego, że mamy ochotę na papierosa.

Myślałem, że sceny akcji wynagrodzą mi mielizny scenariuszowe, ale znów się pomyliłem – Van Damme praktycznie nie szpagatuje (choć scena w kanałach jest świetna), strzelanki przy użyciu kapiszonów wyglądają gorzej niż te z produkcji Z.F. Skurcz, a patent z nożem w bucie nie robi już żadnego wrażenia.

Właśnie, nóż w bucie, dwadzieścia lat temu, to był mega czad – za bachoraka, zafascynowany filmem, zrobiłem dziurę w nowych sofixach i wcisnąłem w prawy but nóż kuchenny. Gdy sprawa wyszła na jaw, Waldek „mnie to boli bardziej niż Ciebie” Buczkowski pokazał mi co myśli na temat kreatorów mody. To były czasy…

Nie chce przeciągać, bo możliwe że zanim skończycie czytać ten tekst, spełnią się galijskie przepowiednie i niebo spadnie wam na głowy. Krótko, „Cyborg” jest filmem bardzo słabym, który pomimo kilku niezłych scen absolutnie nie broni się po latach i lepiej nie psuć sobie miłych wspomnień kolejnym seansem, który najprawdopodobniej okaże się srogim zawodem. Jeśli chcecie zobaczyć dobrą apokalipsę, to polecam skontaktować się z Gibonem – koleś zna wszystkie możliwe daty „seansów”, organizuje spotkania treningowe z udziałem Davida Icke i naszego naczelnego specjalisty od spraw niewyjaśnionych, Antoniego Macierewicza, oraz produkuje genialne wińsko domowej roboty – w dobie końca świata, czegóż można chcieć więcej?!

Apokalipsa? Just bring it on!

 

A w następnym tygodniu… niespodzianka 🙂

 

 

REKLAMA