REKLAMA
News
WIETNAM BYŁ DLA MIĘCZAKÓW. Oto Rambo w wersji Bollywood
REKLAMA
Mięśnie, mięśnie, jeszcze raz mięśnie, a do tego blizny, samoopalacz, pełen gniewu wzrok oraz nieodłączna opaska na czole i karabin w rękach. Czego chcieć więcej! John Rambo powraca. W nieco innej odsłonie niż życzyliby sobie jego najbardziej zagorzali fani. Ale skoro ostatnia odsłona wypaliła co najwyższej średnio, na kolejną nie możemy się doczekać, to dlaczego nie dać się wykazać indyjskiemu przemysłowi filmowemu. Jego spece przerobią Johna Rambo na swoją bollywoodzką modłę, fani Sylwka pewnie się zapłaczą, ale widownia będzie zachwycona. Wystarczy rzucić okiem na afisz, żeby dowiedzieć się dlaczego.
Co tam indyjski Ojciec chrzestny, co tam Fight Club, Wściekłe psy, czy 12 gniewnych ludzi! Bollywood w końcu upomniało się Największego Hardkora Ery VHS (choć ten tytuł – choćby tylko za Commando – należy się też Arniemu). W indyjskiej wersji Rambo zapowiada się rozwałka w stylu drugiej i trzeciej części amerykańskiej wersji.
Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał zamiar bawić się w moralno-egzystencjalno-społeczne dylematy zaznaczone w Rambo: pierwszej krwi. Nie mówiąc już o pierwotnym zakończeniu historii, w której główny bohater ginie: a to popełniając samobójstwo (jak to ma miejsce w książkowym pierwowzorze), a to od kul zdeprawowanych stróżów prawa.
Miłośnicy bollywoodzkich przeróbek otrzymają opowieść o arcykozackim żołnierzu elitarnej jednostki Indyjskich Sił Zbrojnych. Tamtejszy Rambo najpierw ukrywa się w dżungli, potem przechodzi przez Himalaje, a gdy już wraca, robi wrogom z tyłków jesień średniowiecza. Dzięki sile mięśni, wrodzonemu intelektowi, doskonałemu wyszkoleniu i z niewielką pomocą arsenału broni wszelakiej rozprawia się z całym złem tego świata. Prawie całym, bo już liczymy na sequel, prawda?
A propos broni. Zasługuje ona na oddzielny akapit. Jak wiadomo każdy przedmiot służący – lub tylko potencjalnie mogący służyć – za narzędzie wymierzania zasłużonej kary wrogom prawdy, prawości i innych amerykańsko-indyjskich wartości, stanowi jedność z ciałem Rambo. Dlatego zwróćcie uwagę nie tylko na umięśnioną postać o twarzy Tigera Shroffa, ale też na to, co dzierży w dłoniach. To już nie ważący zaledwie 10 kilogramów poczciwy M60, jakiś tam kałasznikow, granatnik albo – pożal się boże – łuk. To niemal dwudziestokilogramowy M134 minigun, który swoją filmową sławę zawdzięcza przede wszystkim widowiskowemu skoszeniu połowy dżungli opanowanej przez Predatora. “Mają rozmach, sk…syny!” – to fakt. Ale zauważcie, że to coś znacznie więcej. To genialna gra z widzem; niezwykłe połączenie (tylko za sprawą jednego afisza) mitów dwóch hegemonów kina akcji lat 80., których duchy unoszą się nad tym projektem. Bollywood zdaje się nie rozdrabniać, nie idzie na żadne kompromisy, nie bierze jeńców.
A jak donosi stallone.pl Rambo, którego premierę zapowiedziano na koniec 2018 roku, to dopiero początek pewnej serii. Na celowniku są już między innymi Niezniszczalni, 16 przecznic i Gliniarze z Brooklynu. Nawet sam Sylvester Stallone specjalnie się nie krzywi, pewnie też dlatego, że mięśnie twarzy już nie te. Jak sam napisał, ma tylko nadzieję, że twórcy z Bollywood nie zniszczą jego ikonicznej postaci. I wiecie co? Kibicuje im mocniej niż amerykańskim producentom na siłę odświeżającym kolejne hiciory mojej młodości. Amen. Czytał Tomasz Knapik.
REKLAMA