Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – DOBRY, ZŁY I BRZYDKI

Dobry, zły i brzydki
W tym wieńczącym westernową trylogię filmie będzie nam dane śledzić losy trzech dżentelmenów, którzy zrobią wszystko, aby odnaleźć skarb ukryty przez żołnierza Skonfederowanych Stanów Ameryki. Nie są jednak drużyną, każdy z nich działa na własną rękę i nie pała – delikatnie rzecz ujmując – sympatią do reszty. Wszyscy są za to doskonałymi rewolwerowcami, więc ich wyścig po dolary nie będzie przebiegał w duchu fair play. Zwłaszcza, że cała historia została osadzona w realiach Wojny Secesyjnej.
Trzech niezbyt wspaniałych
Przyjrzyjmy się bliżej jednej z najsłynniejszych triad w dziejach kina. Clint („dobry” Blondie) niby powtarza swoją rolę, ale nie do końca. Jest nieco bardziej ludzki i mniej wyrachowany. Nie wydaje się też w pełni panować nad wydarzeniami, zdarza mu się wychodzić z opresji dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności (o tym później). Według jednej z interpretacji „Dobry, zły i brzydki” opowiada o wydarzeniach rozgrywających się przed poprzednimi częściami sagi. Dlatego też, Blondie nie podchodzi jeszcze do rzeczywistości z totalnym dystansem. Jednak po tym, gdy konfrontuje się z okropieństwami wojny, jego postawa ulega radykalnej zmianie. Tę wersję wydarzeń zdaje się potwierdzać fakt, iż dopiero pod koniec filmu znajduje poncho, które nosił już w poprzednich „Dolarach”. Mimo tej swoistej niejednoznaczności „Blondie” pozostaje klasycznym „Dobrym”. Niemniej Eastwood robi tutaj wszystko, co w jego mocy, aby wycisnąć z tej postaci jak najwięcej.
Nie ma jednak żadnych szans w konfrontacji z meksykańskim opryszkiem Tuco, w brawurowej interpretacji „brzydkiego” Eliego Wallacha. Długowiecznemu aktorowi udała się wyjątkowo rzadka sztuka. Dostał do zagrania przerysowaną, niemal groteskową rolę, czyli materiał, który było bardzo łatwo spalić. Wallach nie dość, że tego nie zrobił, to jeszcze nasycił postać delikatną nutką liryzmu. Udało mu się wykreować bohatera, w którego się wierzy. Scena, kiedy hiperaktywny Tuco próbuje przekonać (doprowadzonego wcześniej przez niego niemal do śmierci) Blondiego, aby ten wyjawił mu pewien sekret, jest tak sugestywnie zagrana, że momentami łapałem się na trzymaniu kciuków za to, aby próby perswazji zakończyły się sukcesem. Nie wypada również nie wspomnieć o konfrontacji Tuco z jego bratem-księdzem. Na papierze ta poważna, nieco smutna scena rozmowy mogłaby się gryźć z ogólną komiksowością tej postaci, Wallachowi udało się jednak wyjść z starcia obronną ręką.
Postacią, która dopełnia triumwirat jest „zły” Angel Eyes w interpretacji Lee Van Cleefa. Jego nowe wcielenie nie ma jednak absolutnie nic wspólnego z honorowym Pułkownikiem Mortimerem z środkowej części trylogii. Tutaj wciela się w rolę bezwzględnego bandyty, któremu wyraźną przyjemność sprawia znęcanie się nad słabszymi. Van Cleef ma zdecydowanie najmniej czasu ekranowego z całej trójki, ale w zupełności wystarcza mu to do stworzenia zapadającej w pamięć kreacji. Angel Eyes nie należy do zbyt rozmownych typów, ale i tak kradnie większość scen, w których się pojawia. Szczególnie zapada w pamięć moment, gdy bohater Van Cleefa jedyny raz zachowuje się po ludzku – daje butelkę whisky głodującemu żołnierzowi – perełka.
Pieniądze szczęścia nie dają
Przy kręceniu „Dobrego, złego i brzydkiego” Sergio Leone dysponował wysokim budżetem. I te pieniądze widać, zwraca uwagę zwłaszcza troska o szczegóły w licznych scenach masowych. Jednak i tak największe wrażenie robią te bardziej kameralne sekwencje, gdzie Leone może operować swoimi firmowymi zbliżeniami i serwować widzom błyskotliwe dialogi. Takich chwil na szczęście nie brakuje. Stężenie „Sergia w Sergiu” ciągle pozostaje wysokie. Duża w tym zasługa maestro Ennio Morricone, który stworzył tutaj swoje chyba najbardziej znane dzieło.
Na ekranie dzieje się dużo i szybko, ale nie zawsze z sensem. Scenariusz „Dobrego, złego i brzydkiego” ma epizodyczną konstrukcję. I Leone zdaje się momentami gubić w tym galimatiasie. Następujące po sobie wydarzenia nie zawsze klarownie wynikają jedne z drugich. Głównym czynnikiem posuwającym akcję do przodu są różnego rodzaju zbiegi okoliczności. Ich liczba wydaje mi się być zdecydowanie zbyt wysoka. Ile razy Blondie uchodzi z życiem nie dzięki swojemu sprytowi, czy umiejętnościom strzeleckim, a z powodu fartu? Oczywiście, całość jest tak błyskotliwie wyreżyserowana i nakręcona, że jestem w stanie wybaczyć bardzo wiele, ale od filmu, który wydawał mi się kiedyś jednym z największych arcydzieł w dziejach kinematografii wymagałem znacznie więcej. Genialne sceny i epizody nie zawsze połączone są bowiem sensownym fabularnym lepiszczem. A od kogo, jak kogo, ale od Sergio Leone wymagam, aby wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Cały środkowy, segment „Dobrego, złego i brzydkiego” odbiega poziomem od pozostałych części. Leone porzuca na moment swoje ironiczno-nihilistyczne poczucie humoru, aby przenieść się w rejony, wyraźnie mu nieleżącego, poważnego kina antywojennego. Od strony reżyserskiej wszystko działa bez zarzutu – w niewielu filmach udało się tak namacalnie odtworzyć bezwzględny, lepki klimat Wojny Secesyjnej. Jednak sceny te wyraźnie odcinają się od reszty. Cały wątek wysadzania mostu, „aby żołnierze nie musieli się o niego zabijać” razi ckliwością i patetycznością. Leone nauczający i sprzedający ważkie prawdy o życiu najzwyczajniej w świecie nie był w swoim żywiole. Nawet dialogi, zamiast ciąć powietrze, szeleściły raczej papierem, co jest ewenementem w twórczości włoskiego ironisty.
Na szczęście finał z powodzeniem wynagrodził te fabularne niedociągnięcia. Scena na wojskowym cmentarzu jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek wyszły spod ręki mistrza. Już pierwsze panoramiczne kadry, przedstawiające Tuco biegnącego między nagrobkami, mówią wszystko. Jednym z wielkich tematów poruszanych w „Dobrym, złym i brzydkim” jest przecież ukazanie pragnących się dorobić jednostek na tle wojny, która jest doprowadzonym do ekstremum wyrazem dążenia do zysku wielkich grup interesu. Leone zdaje się pytać: cóż znaczy los tych trzech rzezimieszków na tle zinstytucjonalizowanej przemocy, której owocem jest monumentalna nekropolia. Konfrontacja, która następuję później jest zaś kwintesencją wizualnego stylu Sergio Leone. Nic więcej nie trzeba chyba dodawać. „Dobrego, złego i brzydkiego”, koniecznie trzeba obejrzeć. Te narzekania biorą się stąd, że przez lata był to jeden z moich ulubionych filmów i nie do końca wyszedł obronną ręką z konfrontacji ze wspomnieniami. Jednak mimo to zjada na śniadanie większość „zwykłych” filmów.
Kolejne wejście do tej samej rzeki
Sergio Leone miał kilka pomysłów na swój trzeci western. Początkowo chciał nakręcił film o słynnych postaciach Dzikiego Zachodu – Wild Billu Hickoku i Calamity Jane lub opowieść o Pancho Villi – ludowym przywódcy walczącym w Meksykańskiej Rewolucji, ewentualnie przygodową historię z wojną w tle. Ostatecznie zdecydował się na trzecią opcję. Nad scenariuszem pracowało aż pięciu ludzi. Leone i Luciano Vincenzoni przygotowali ogólny zarys skryptu. Do pomocy nad finalną wersją zaangażowano też Sergio Donatiego oraz dwóch specjalistów od akcentów komediowych – Agenore Incrocciego i Fulvio Scrapelliego. Prace potoczyły się błyskawicznie. Po wielkim sukcesie poprzednich filmów – jak już wcześniej wspominałem – Leone nie musiał się w najmniejszym stopniu martwić o pieniądze. Zwłaszcza, że hiszpańscy urzędnicy starali się dosłownie uchylić nieba twórcom, aby ci później zainwestowali w tym kraju kolejne garście dolarów.
Po zakończeniu zdjęć do „Za kilka dolarów więcej” Clint dostał propozycje zagrania ciekawej i bardzo dobrze płatnej roli w produkowanym przez słynnego Dino De Laurentisa nowelowym filmie „Wiedźmy”. Zgodził się bez wahania, gdyż możliwość wystąpienia u legendarnego Vittorio De Sica (on reżyserował „clintowy” segment) była dla niego nie lada okazją. Zwłaszcza, że za udział w tym projekcie otrzymał dwadzieścia tysięcy dolarów oraz nowiutkie Ferrari. Po powrocie do ojczyzny Eastwood nie miał jednak wiele czasu na odpoczynek, gdyż już miesiąc później rozpoczynały się zdjęcia do „The Magnificent Rogue”, jak niektórzy mogą się domyślać finalnie film ten stał się znany pod innym tytułem. Sergio Leone nie zasypiał gruszek w popiele, jednak Clint czuł, że będzie to ich ostatni wspólny projekt. Miał już bowiem na tym etapie nieco dość grania identycznych ról u włoskiego reżysera.
Sergio Leone do roli „Złego” chciał zaangażować Charlesa Bronsona, przyszły Człowiek z Harmonijką po raz kolejny zdecydował się jednak odrzucić ofertę Włocha. Nikt chyba z tego powodu nie żałuje, gdyż nie wydaje się, aby mógł on przebić Lee Van Cleefa, który stworzył tutaj swoją najsłynniejszą kreację. Zaś Bronson w tym czasie pojawił się w „Parszywej dwunastce”, która również przyniosła mu duży rozgłos. Van Cleef chociaż często grywał czarne charaktery, to jednak nigdy nie godził się na udział w scenach, w których miałby skrzywdzić kobietę, dziecko lub psa. Angel Eyes nie stosował się do tego kodeksu, więc w jednej ze scen filmu w jego rolę musiał wcielić się dubler.
Niebezpieczne życie na planie filmowym
Niewiele brakowało, aby Gian Maria Volonte pojawił się również w trzeciej odsłonie dolarowej trylogii. Leone jednak ostatecznie nie zdecydował się na podjęcie tak brawurowej decyzji. Rola „Brzydkiego” powędrowała ostatecznie do znanego z „Siedmiu wspaniałych” Eliego Wallacha, który początkowo niechętnie odnosił się do propozycji wystąpienia w spaghetti westernie, ale po tym, gdy Leone puścił mu pierwszą scenę z „Za kilka dolarów więcej” wszystkie jego opory błyskawicznie zniknęły.
Wallach zagrał u Leone swoją najbardziej znaną rolę, jednak nie wspomina zbyt dobrze czasu spędzonego na planie, gdyż w czasie zdjęć kilkakrotnie omal nie stracił życia. Pierwszy raz jego los zawisł na włosku, gdy jeden z członków ekipy technicznej postawił nieoznakowaną butelkę z kwasem obok wody mineralnej, którą popijał Eli. Na szczęście mały łyk trucizny nie spowodował jego śmierci. W jednej ze scen Tuco ze związanym rękoma jechał konno, w tamtym okresie nie istniały efekty specjalne pozwalające na sfingowanie tego rodzaju wyczynów, więc Wallach rzeczywiście siedział skrępowany na biegnącym koniu, z tym, że zwierzę wyrwało się spod kurateli opiekunów i popędziło z aktorem na grzbiecie. Na szczęście i tym razem opatrzność była po jego stronie.
Jednak najsłynniejsza „wpadka” na planie „Dobrego, złego i brzydkiego” miała miejsce przy okazji sceny wysadzania wojskowego mostu. Leone chciał, aby aktorzy znajdowali się możliwie blisko obiektu, Clint się jednak na to nie zgodził i wybrał nieco bardziej oddalone miejsce. Możliwe, że ta decyzja zaważyła na historii kina, gdyż w czasie przygotowań do detonacji jeden z saperów przedwcześnie odpalił ładunki wybuchowe. Istnieje prawdopodobieństwo, że gdyby znajdowali się w pierwotnym punkcie, to zostaliby poważnie poszkodowani przez lecące z wysoką prędkością odłamki. Aktorzy jednak zachowali życie a most został szybko odbudowany.
Dolary, dolary, dolary
Jest to kolejny dowód na to, że w erze „Dobrego, złego i brzydkiego” Leone naprawdę nie musiał martwić się o budżet. Wojna Secesyjna została odtworzona z dużą pieczołowitością. Jeśli wierzyć specjalistom, umundurowanie i używana broń są dokładnie takie same, jak w rzeczywistości. Przygotowując scenografię i kostiumy obficie posiłkowano się materiałami źródłowymi. Filmowa bitwa wzorowana była na słynnym i niezwykle krwawym starciu nad rzeką Antietam. Zauważalne są również odniesienia do pierwszej wojny światowej i walk pozycyjnych. Co ciekawe, kampania przedstawiona w filmie miała miejsce w rzeczywistości i przebiegała mniej więcej tak, jak pokazał to Leone.
„Dobry, zły i brzydki” nie powtórzył we Włoszech kinowego sukcesu poprzednika, jednak i tak stał się najbardziej dochodowym filmem roku. Krytycy nieco kręcili nosami i narzekali, że Leone „sprzedał” się Amerykanom umieszczając w filmie kilka łzawych i patetycznych scen. Niemniej, film okazał się kolejnym sukcesem zarówno kasowym, jak i artystycznym. Zupełnie inaczej jednak sytuacja wyglądała za oceanem.
W tym czasie wytwórnia United Artists dopiero przymierzała się do wprowadzenia „Dolarowej Trylogii’ do amerykańskich kin. „Za garść dolarów” miało mieć premierę w lutym, a „Za kilka dolarów więcej” w lipcu 1967 roku, zaś „Dobry, Zły i Brzydki w styczniu 1968 roku. Dla Clinta i Sergio był to prawdziwy test tego, ile ich filmy są warte. Recenzje były miażdżące. Krytycy mieszali filmy z błotem, zarzucając im sprzeczny z westernowym przywiązaniem do wartości nihilizm. Jankeskiemu twórcy mogliby jeszcze wybaczyć atak na świętości amerykańskiej kultury, ale Włoch próbujący im mówić, jak powinno się kręcić filmy o Dzikim Zachodzie? Krytycy i „znawcy” musieli dopiero dojrzeć do tego rodzaju kina. Jednak widzowie po raz kolejny uwodnili, że opinie recenzentów nic dla nich nie znaczą i przeprowadzili szturm na kasy biletowe. Pierwsze dwa westerny – jak na filmy z barbarzyńskiej Europy i nie sygnowane żadnymi wielkimi nazwiskami, sprzedały się więcej niż dobrze. „Dobry, Zły i Brzydki” był już zaś przebojem z prawdziwego zdarzenia.
United Artists zrobiło więc doskonały interes na współpracy z Segio Leone. Włoski reżyser ani myślał jednak osiadać na laurach – jeszcze zanim wszystkie dolarowe filmy trafiły do amerykańskich kin, rozpoczął pracę nad swoim najwybitniejszym dziełem.
Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA GARŚĆ DOLARÓW
Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA KILKA DOLARÓW WIĘCEJ
Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – PEWNEGO RAZU NA DZIKIM ZACHODZIE