SHADOWCHASER. „Szklana pułapka” w wersji science fiction
Romulus to imię głównego antagonisty, którego gra znany miłośnikom VHS-u Frank Zagarino. A wspominam o nim dlatego, że ze względu na niewielki budżet w Shadowchaserze wykorzystano scenografię z Obcego 3, co zaważyło na dusznej i ciemnej estetyce produkcji, ale ją jednocześnie uratowało. Najnowszy film z uniwersum Obcego nosi właśnie tytuł Obcy: Romulus. Niezły zbieg okoliczności, a poza tym właśnie te lokacje scenograficzne stworzone na potrzeby filmu Davida Finchera wciąż robią wrażenie, nawet gdy da się im tak niezależne i tanie życie jak to w Shadowchaserze. Niemniej jest to film wciąż zdatny do oglądania, m.in. dzięki maksymalnie skondensowanej dawce akcji oraz – prócz nawiązania do Obcego i Łowcy androidów – kopiowaniu licznych motywów ze Szklanej pułapki. W to ostatnie trudno uwierzyć – ktoś się odważył ubrać posępnego Franka Zagarino w maskę Hansa Grubera, a mrocznego Martina Kove w charakter Johna McLane’a. A to wszystko nie zamieniło się w niezdatny do obejrzenia pastisz.
O plagiat jednak filmu nie można posądzić. Inspiracje traktuje luźno, w zakresie rozumienia kina klasy B, co sprawia, że określone motywy z łatwością się rozpoznaje, lecz wcale nie uznaje się ich za nieakceptowalną zrzynkę. Shadowchasera wyreżyserował John Eyres, specjalista od tanich tytułów, któremu jednak udało się zrealizować całkiem znaczący projekt pt. Monolit. W ramach kina klasy B to niemal superprodukcja, czego nie można powiedzieć o krótkiej i tragicznej historii androida Romulusa. Chciał się wyrwać na wolność, ale i tak stał się ofiarą ludzkiej pasji do wojny, zresztą podobnie jak Roy Batty w Łowcy androidów. Nie jest on jednak główną postacią w filmie. Bohaterem i to z krwi i kości, któremu nie brak siły, ale i dowcipu w załatwianiu terrorystów jest futbolista Dasilva. Gra go Martin Kove, skądinąd znany wszystkim miłośnikom Karate Kida i Cobra Kai. Ciekawie widzieć tego aktora w pozytywnej roli i to tak lekkiej. Najwidoczniej lekcja dana przez Bruce’a Willisa w Szklanej pułapce zaprocentowała, bo gdyby jeszcze Shadowchaser dysponował większym budżetem, Kove mógłby zagrać swoją rolę życia. Co do scenariusza: to twórcy faktycznie się postarali opracować niezłą historię. Twist z podmianą głównego bohatera, który jest futbolistą, a powinien być architektem, ustawia linię fabuły aż do końca. Akcja również zaczyna się niesamowicie szybko. Android się budzi, zabija laborantów, potem nagle już pojawia się w szpitalu z grupą terrorystów i rozpoczyna się Szklana pułapka w wersji VHS.
Montaż jest twardy, cięcia szybkie, lecz bardzo intuicyjne, klarowne, efekty specjalne natomiast typowe dla taniego kina akcji, a nie science fiction, zwłaszcza z robotem-mordercą w roli głównej. I pod tym względem widzowie oczekujący sensacyjnej fantastyki mogli i mogą czuć się potraktowani po macoszemu, zwłaszcza że w finale na dobitkę Martin Kove robi z siebie reklamę pewnego napoju, po prostu się nim oblewając. Wiem, że pochwaliłem scenariusz, ale zakończenie jest tak denne, jak tylko może być. To największa wada Shadowchasera. Szkoda również, że zabrakło środków finansowych na pokazanie Romulusa bez ludzkiej powłoki, ale wymagałoby to niemałych pieniędzy. Płonący cień postaci na tle nocnych ulic wielkiego amerykańskiego miasta musiał wystarczyć. Tę niedosłowność można wziąć niemal za zabieg artystyczny i otwarcie na kolejne części. Takie faktycznie powstały jeszcze trzy, lecz nie ma między nimi ciągłości fabularnej, prócz postaci Franka Zagarino, a szkoda. Mam wrażenie, że jakaś szansa była na stworzenie serii spójnych opowieści o androidzie, która wpisałaby się w niszę jeszcze do końca niezagospodarowaną przez Terminatora, który w tamtych czasach nie miał żadnej przeciwwagi. Oczywiście dzięki temu stał się bardziej legendarny, ale także wkrótce – a dokładnie jeszcze na przełomie wieków – wytracił kultowość na rzecz franczyzowości.
Jak zawsze w tego typu filmach klasy B i dystrybuowanych na kasetach video muzykę tworzono gdzieś w zacisznym, domowym studio, bez udziału klasycznych, akustycznym instrumentów. Koszty i jeszcze raz koszty, dlatego brzmi ona, jak brzmi. Jest syntetyczna, bo w latach 90., było to najprostsze – wciąć syntezator, mikser ścieżek i sequencer, wklepać w nie jakieś nuty, zapętlić, dodać oktawy i kilka przewrotów i to wszystko. Problem jednak w tym, że w filmach z tamtych czasów muzyka ta była wykorzystywana z przesadą. Filmy zwykle aż nią krzyczą w każdym możliwym momencie. Nie ma czasu na ciszę, bo muzyka przeplata się z efektami dźwiękowymi w postaci strzałów, wybuchów, a w przypadku Shadowchasera z osobliwymi odgłosami serwomechanizmów. Wydaje je Romulus, gdy już otrzymał kilkanaście, a może i kilkadziesiąt postrzałów. Coś mu więc od tej dodatkowej porcji ołowiu zgrzyta w robotycznych stawach. Ma to swój urok, bo chociaż gatunkowo film trzyma się idei SF, to w praktyce tych typowo estetycznych cech gatunkowych kompletnie brakuje. Serwomechanizmy pojawiające się tak naprawdę z zaskoczenia są więc miłym akcentem fantastycznym.
Przypomniałem sobie ten film po latach w mizernej jakości na YT. Niemałym zaskoczeniem była dla mnie jeszcze jedna rola – Jossa Acklanda, podobnie mroczna i podła, co ta w Zabójczej broni 2. Ocena w okolicach 4,5 wydaje mi się odpowiednia, jak na kino z tych lat i o tej eklektycznie niezależnej, taniej stylistyce. Shadowchaser to kino z przymrużeniem oka, w którym znajdziemy sporo sentymentalnych motywów, ale i śmiesznych błędów – synchronizacja, braki ostrości, terroryści nieumiejący nikogo trafić, strzelając w wąskim korytarzu przed siebie itp. Nie ma jednak żadnego patosu. Jest akcja. Zadziwiające, jak po latach trwania przy kinie jako jednej z najważniejszych dla mnie dziedzin sztuki, zacząłem cenić sobie prostotę filmowej wypowiedzi bez wbijania mi w korę mózgową moralnych wyrzutów sumienia.