ZAKOŃCZENIA, KTÓRE NAJBARDZIEJ MNIE ZAWIODŁY. To nie tak miało być
Twórcy filmowi starający się opowiadać przejrzyste, logiczne historie i nieeksperymentujący z mniej lub bardziej linearną fabułą zwykle zmierzają do uzasadnionego zakończenia. Ma ono usatysfakcjonować widza i spełnić jego oczekiwania, zaskoczyć go zwrotem akcji lub kompletnie wybić z przyzwyczajeń. Niekiedy dwa ostatnie zabiegi doprowadzają do tego, że zakończenie nijak ma się do reszty filmu i wyraźnie odstaje, frustrując odbiorcę. Najgorzej jest wtedy, gdy to, co twórcom wydawało się logiczne i uzasadnione, koniec końców wypada zupełnie nieudanie.
Zawsze staram się unikać jakiegokolwiek nastawiania się na film dobry lub słaby i daję szansę każdemu, nawet pozornie okropnemu dziełu. Największe rozczarowanie następuje jednak wtedy, gdy dobry lub wręcz rewelacyjny obraz zostaje zniszczony końcówką. Na szczęście nie zdarzyło mi się w swoim życiu natrafić na zbyt wiele bardzo złych zakończeń, ale te, które najboleśniej mnie zawiodły, niezwykle wyraźnie zapisały się w pamięci. Co ciekawe, niemal wszystkie z nich to filmy współczesne. Czy to znaczy, że, jak to mówią, “kiedyś było lepiej”? A może filmy z nieudanym finałem przepadają w historii kina i nie marnuje się na nie czasu? Bardziej prawdopodobna wydaje mi się druga opcja, aczkolwiek swój udział może mieć też nie takie znowu stare spojrzenie na film jako produkt, w który czasem zapomni się włożyć duszy. Albo po prostu to ja wybrzydzam.
My Fair Lady (1964), reż. G. Cukor
Żaden ceniony i nagrodzony klasyk nie zawiódł mnie zakończeniem tak bardzo jak film Cukora. Opowiada on o biednej handlarce, Elizie Doolittle (jedna z najlepszych ról Audrey Hepburn w karierze), która staje się podopieczną profesora fonetyki, Henry’ego Higginsa (Rex Harrison). Ten stara się nauczyć dziewczynę poprawnego akcentu z wyższych sfer, jak również stosownego zachowania, by udowodnić, że odpowiedni sposób wysławiania się wpływa na ocenę statusu społecznego człowieka przez innych. Higgins od samego początku jest niezwykle zarozumiałym egoistą, który nie przejmuje się losem nikogo ze swojego otoczenia, a zwłaszcza Elizy. Profesor nie patrzy dalej niż czubek własnego nosa, co w czasie trwania całej fabuły zupełnie się nie zmienia (mimo kilku mikroskopijnych rysek na tym butnym wizerunku). Nic dziwnego więc, że niezależna i charakterna Eliza nieustannie wdaje się z nim w sprzeczki i przeciwstawia się autorytarnemu Higginsowi. I kiedy wydaje się, że bohaterka, zniesmaczona pospolitym chamstwem swojego nauczyciela, w końcu się od niego uwolni, następuje niedorzeczny zwrot akcji. Eliza wraca bowiem do domu Higginsa, by z uśmiechem na ustach stać się popychadłem na smyczy i kurą domową, bo ten ni z tego, ni z owego stwierdził wcześniej, że ją kocha (sic!). Jak kończy się My Fair Lady? Zadowolony z siebie Higgins żąda od Elizy podania mu kapci (którymi dziewczyna poprzednio w niego rzuciła), po czym ucina sobie drzemkę, a na twarzy bohaterki maluje się wyraźne zadowolenie. Już moment “przemiany” Henry’ego wywołał jakiś niejasny zgrzyt, ale finał to kompletny absurd. Nie mogę się nadziwić, że tak solidny i uznany musical ma tak nieudolną końcówkę.