DELTA FORCE. Chuck Norris i kopniak z półobrotu

Dokładnie dzisiaj mija trzydzieści lat od premiery Delta Force z Chuckiem Norrisem w roli głównej, jednego z kultowych filmów akcji ery VHS. Nie powinno was dziwić, że ten wypełniony strzelaninami i wybuchami akcyjniak debiutował w kinach właśnie w Walentynki – Delta Force to wszak list miłosny do amerykańskiej armii.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwóch izraelskich producentów filmowych, Menahem Golan i Yoram Globus, odpowiedzialnych między innymi za doskonale znaną w Polsce serię Lody na patyku, przybyło do Ameryki, by opanować Hollywood. Golan i Globus wykupili podupadającą firmę Cannon Films i rozpoczęli produkcję na iście amerykańską skalę – w ich portfolio znaleźć można zarówno filmy z Sylvestrem Stallone’em (Cobra, Ponad szczytem), dziwaczne kontynuacje hitów z lat siedemdziesiątych (Życzenie śmierci 2, 3 i 4, Teksańska masakra piłą mechaniczną 2), jak i filmowe Frankensteiny, które nigdy nie powinny były powstać (za przykład niech posłuży Ninja III: The Domination, czyli jedyne w swoim rodzaju połączenie kina akcji z Egzorcystą i Flashdance). Izraelscy producenci mieli wyjątkowo specyficzne podejście do kina. Kochali amerykańską popkulturę, ale nie do końca znali rządzące nią reguły, przez co niektóre ich filmy wyglądają jak kino klasy B z budżetem kina klasy A.
Do flagowych produkcji Cannona należy seria filmów z Chuckiem Norrisem – Zaginiony w akcji i jego kontynuacje, Inwazja na USA i właśnie Delta Force. O ile w tych pierwszych Norris jest właściwie jednoosobową armią, brodatym odpowiednikiem Rambo (z części drugiej i trzeciej, a nie pierwszej), który potrafi w pojedynkę wystrzelać wszystkich terrorystów świata, o tyle w opisywanym tu filmie musi pozwolić wykazać się także swoim współtowarzyszom, czyli komandosom z elitarnego oddziału Delta Force wyspecjalizowanym w odbijaniu zakładników.
Przedstawiona w Delta Force historia miała miejsce naprawdę. No, poniekąd.
W 1985 samolot lecący z Kairu do San Diego został porwany przez terrorystów z Hezbollahu. Libańczycy skierowali lot do Bejrutu, a później do Algierii. Podczas trwających przeszło dwa tygodnie skomplikowanych negocjacji stopniowo uwalniano zakładników w zamian za jedzenie i paliwo. Prawdziwi żołnierze Delta Force nigdy nie wkroczyli do akcji, bo nie uzyskali zezwolenia od prezydenta Ronalda Reagana. Porwanie skończyło się śmiercią jednego z pasażerów, amerykańskiego żołnierza, i ucieczką terrorystów.
W słowniku Chucka Norrisa nie istnieją jednak takie zwroty jak „ucieczka terrorystów” czy „negocjacje”, a hasła „wkroczyć do akcji” nigdy nie poprzedza partykuła „nie”. Delta Force naprawia błędy rzeczywistości w sposób iście imponujący – elitarni komandosi nie tylko wybijają zamachowców co do jednego, ale robią to w dodatku z pełną pompą, za pomocą iście bondowskiego sprzętu. W świecie Chucka Norrisa i Menahema Golana każdy poważny problem można po prostu wysadzić w powietrze. Za najlepszy przykład tej filozofii niech posłuży scena, w której główny bohater słyszy krzyczącego przez radio dowódcę Libańczyków: „Żądamy negocjacji! Słyszysz mnie?”. Norris wystrzeliwuje w stację radiową serię z pistoletu maszynowego i odpowiada: „Głośno i wyraźnie”.
Całe Delta Force jest dokładnie takie jak ten dialog. Komandosi pod dowództwem Lee Marvina (w ostatniej roli przed śmiercią) wystrzeliwują wszystkich, którzy pojawią się w polu ich widzenia, podczas gdy Chuck Norris z grobową miną dokonuje masowych egzekucji, traktuje przeciwników jak worki treningowe i wysadza ich samochody z rakietnicy zainstalowanej na swoim motocyklu (!). A wszystko to w takt zapętlonego motywu muzycznego autorstwa Alana Silvestriego. Trudno zresztą spodziewać się po Delta Force czegokolwiek innego, skoro już w pierwszym ujęciu reżyser, producent i współscenarzysta filmu, wspomniany Menahem Golan, raczy widzów widokiem wybuchającego helikoptera – motywem niemal kanonicznym dla kina akcji lat osiemdziesiątych. Od początku nie ma zresztą wątpliwości, że taktyka amerykańskich żołnierzy sprawdzi się w stu procentach, a terroryści spotkają Allaha zdecydowanie szybciej, niż by się spodziewali.
Kiedy komandosom udaje się wreszcie uwolnić zakładników, ci zaczynają śpiewać pieśń na cześć Ameryki, popijając Budweisera i wiwatując za odlatującymi żołnierzami.
Mamy więc do czynienia nie tylko z reklamówką amerykańskiej armii, ale i z czystej wody filmem propagandowym, w którym promocja elitarnego oddziału łączy się z lokowaniem produktu w sposób możliwy chyba tylko w Stanach Zjednoczonych czasów Reagana.
Seans Delta Force po latach – kiedy oglądamy go już nie na zdartej taśmie VHS i zwracamy uwagę na więcej niż imponujący arsenał oddziału i kopniaki Norrisa – pozwala zresztą spojrzeć na film z nieco innej perspektywy i zauważyć, jak dużo jest w nim polityki. Nie chodzi jednak tylko o reklamę amerykańskiej grupy specjalnej, ale i o producentów filmu, którzy z lubością filmują wątek współpracy amerykańsko-izraelskiej, a libańskich porywaczy przyrównują do nazistów. I choć wszystkie te motywy stanowią ciekawe świadectwo minionej epoki, to chyba jednak lepiej oglądało się Delta Force w czasach dzieciństwa, kiedy polityka była równie nieistotna jak jakość obrazu wyświetlanego przez zmęczony telewizor kineskopowy.
korekta: Kornelia Farynowska