Zapomniane THRILLERY z lat 80.
Przez długi czas lata 80. XX wieku w kinematografii były postrzegane jako wielkie rozczarowanie. Chociaż wszystko w kinie tej dekady wydawało się większe, głośniejsze i ładniejsze niż wcześniej, to intencje twórców rozpatrywano wyłącznie w kategoriach, co prawda wysokiej jakości, ale tylko rozrywki. Musiało minąć kilkadziesiąt kolejnych lat, aby kulturoznawcy zauważyli, że okres ten w kinie znaczył tak naprawdę dużo więcej. Całe to rozczarowanie, a następnie fascynacja latami 80. doprowadziły do zapomnienia i przeoczenia wielu ciekawych filmowych tytułów. Postaram się je wam przypomnieć, a niniejsze zestawienie obejmie najseksowniejsze, stylowe i pełne napięcia niedocenione thrillery.
„Prawo i sprawiedliwość” („Criminal Law”, 1988)
Zacznę od dość problematycznego tytułu i nie, nie mam tu na myśli, że jest on tożsamy z nazwą „miłościwie” nam panującej partii rządzącej. Chodzi mi raczej o to, że po pierwsze, Criminal Law jest pewnie bardziej znany polskim widzom pod tytułem Mroczny cień sprawiedliwości, a po drugie, że film ten ma mnóstwo wad, z których zdaję sobie sprawę. Pomimo wspomnianych problemów produkcja Martina Campbella stanowi dla mnie jednak przypadek interesujący i warty zapamiętania z kilku względów. Prawo i sprawiedliwość wciąga za sprawą naprawdę urzekającej gry aktorskiej około trzydziestoletnich Gary’ego Oldmana i Kevina Bacona, pięknych (deszczowych) zdjęć Phila Méheuxa oraz muzyki Jerry’ego Goldsmitha. Jest ponadto rozczulającym przykładem tego, jak nie powinno korzystać się z tzw. elementów zaskoczenia oraz twistów. Tych bowiem w produkcji Campbella jest aż zanadto, przez co w skądinąd ciekawą opowieść o tym, czy prawo to także sprawiedliwość, dość trudno uwierzyć, nie patrząc na nią bez przymrużenia oka.
Podobne:
„Śmiertelnie mroźna noc” („Dead of Winter”, 1987)
Długo zastanawiałem się, który z dwóch thrillerów Arthura Penna powstałych w latach 80. XX wieku wybrać do tego zestawienia. Padło na Śmiertelnie mroźną noc (drugim był Cel z 1985 roku). Dlaczego? Dlatego, że jest to moim zdaniem zapomniana stylowa perełka, o której należy przypominać za każdym razem, gdy jest to tylko możliwe. Chociaż fabułę Śmiertelnie mroźnej zimy można streścić w zaledwie kilku słowach, to nie w niej tkwi siła tego filmu. Za tą stoi bowiem wspaniała (potrójna) rola Mary Steenburgen, niezwykły gotycko-zimowy klimat produkcji, zjawiskowa scenografia oraz inteligentna reżyseria Arthura Penna, który doskonale wie, jak budować napięcie. Dość długa ekspozycja przemienia się tu bowiem w satysfakcjonującą, morderczą i elegancką walkę o życie.
Metro („Subway”, 1985)
Metro to jeden z filmowych przedstawicieli tzw. francuskiego neobaroku i obraz, który przyniósł Lucowi Bessonowi międzynarodową sławę. Thriller twórcy Wielkiego błękitu urzeka stylem oraz odważną eksperymentalną formą. Opowiada o ludziach znajdujących schronienie w podziemiach paryskiego metra, w tym Freda (Christopher Lambert), który opracowuje plan szantażowania zamożnej Heleny (Isabelle Adjani). Fabuła nie ma tu jednak większego znaczenia. Metro miało być i jest przede wszystkim zaskakująco przyjemnym doświadczeniem wizualnym. Bardziej niż fabularnym filmem, jest więc długim teledyskiem z kilkoma wybitnymi, stylowymi, zblazowanymi scenami.
„Widok z sypialni” („The Bedroom Window”, 1987)
Steve Guttenberg był w latach 80. kimś takim, kim dziś jest np. Ryan Reynolds. Przystojna filmowa supergwiazda, którą warto obsadzić w filmie, ponieważ jego nazwisko na pewno przyciągnie publiczność. Czy jednak tak właśnie o Guttenbergu myślał Curtis Hanson, gdy powierzał mu rolę Terry’ego Lamberta w swoim ewidentnym hołdzie dla twórczości Alfreda Hitchcocka – Widoku z sypialni? Nie sądzę! Curtis Hanson dostrzegł w Guttenbergu mężczyznę, któremu pomimo podejmowanych pochopnie, pod wpływem zauroczenia decyzji widzowie mimo wszystko kibicują. Późniejszy twórca Ręki nad kołyską doskonale wie, że sympatia odbiorców pozostanie przy Terrym, chociaż wdaje się on w pozbawiony jakichkolwiek perspektyw romans z żoną swojego szefa, ponętną Sylvią (Isabelle Huppert); że wciąż będziemy go lubić, gdy postanowi zeznawać w sprawie napaści obserwowanej przez okno sypialni, chociaż to nawet nie on ją widział. Śmiem twierdzić, że bez charakterystycznego uroku Guttenberga i jego uśmiechu Widok z sypialni nie byłby tak udanym thrillerem. Oczywiście nie wyszedłby również bez doskonałego kreowania napięcia przez Hensona, a także bez genialnego czarnego charakteru, jakim okazał się debiutujący na ekranie Brad Greenquist. Wszystkich fanów talentu Isabelle Huppert zmuszony jestem poinformować, że rola pani Wentworth nie jest kolejnym wybitnym występem Francuzki. Henson ewidentnie potrzebował do roli Sylvii pięknej kobiety o zgrabnym ciele, która będzie świetnie wyglądać toples podczas spoglądania przez okno sypialni, w której w ogóle nie powinna się znaleźć.
„Burzliwy poniedziałek” („Stormy Monday”, 1988)
Burzliwy poniedziałek to według mnie najlepszy film Mike’a Figgisa. Chociaż Brytyjczyk ma na swoim koncie takie tytuły, jak Sprawy wewnętrzne (1990) czy przede wszystkim Zostawić Las Vegas (1995), to w moim przekonaniu żaden z wymienionych nie może równać się ze zmysłowym i nastrojowym Burzliwym poniedziałkiem. Omawiana produkcja Figgisa posiada dość banalną fabułę, ale to zupełnie nie ona wynosi ją do rangi sztuki. Czynią to bowiem przepiękne zdjęcia Rogera Deakinsa, który nasączył kadry deszczem, wilgocią, odbijającym się w kałużach Newcastle światłem neonów i tańczącymi cieniami. Do rangi sztuki Burzliwy poniedziałek podnosi również muzyka, głównie jazzowa w wykonaniu pewnego krakowskiego bandu. Muzyka cudownie splatająca się ze wspomnianymi zdjęciami. Wibrująca, świszcząca, tętniąca i brzęcząca. Swoją wyjątkowość film Figgisa zawdzięcza również aktorom. Doskonałym, dostojnym i podniecającym występom Seana Beana, Tommy’ego Lee Jonesa, Stinga oraz Melanie Griffith.
„Czwarty człowiek” („The Fourth Man”, 1983)
Chociaż Paul Verhoeven znany jest przede wszystkim ze swych kontrowersyjnych hollywoodzkich produkcji, to najprawdopodobniej najodważniejszym i być może nawet najlepszym filmem Holendra pozostaje nakręcona w latach 80. w Europie produkcja Czwarty człowiek. To gęsty, trzymający w ciągłym napięciu na poły thriller, na poły horror. Bezpośredni, bezkompromisowy i ostry niczym… nożyce. Adaptując na język filmowy skandalizującą powieść Gerarda Reve’a, Verhoeven szokuje publiczność zarówno scenami ocierającymi się o stylistykę gore, jak i swoim wypełnionym symbolami spojrzeniem na katolicyzm. Według Holendra Czwarty człowiek to duchowy prequel Nagiego instynktu (1992), i coś w tym rzeczywiście jest. Sprawdźcie zresztą sami tę przedziwną, artystyczną mieszankę gatunkową. Jest makabrycznie, erotycznie, surrealistycznie, ironicznie, perwersyjnie i podniecająco.
„Cudowna mila” („Miracle Mile”, 1988)
Odpocznijmy teraz na moment od seryjnych morderców, gangsterów i adwokatów, aby przyjrzeć się dość niezwykłemu filmowi, który łączy w sobie kilka z pozoru niepasujących do siebie gatunków. Cudowna mila to bowiem dramat, romans, komedia, sensacja, science fiction i thriller w jednym. Produkcja Steve’a De Jarnatta jest mało znana w Polsce, chociaż w USA uznaje się ją za pozycję kultową. Wszystko to wynika zapewne z faktu, że w latach 80. XX wieku za oceanem rzeczywiście obawiano się atomowej zagłady. Tak! Cudowna mila to kino apokaliptyczne. Chociaż może nie? Może to tylko zwykły żart, plotka, sen? Dzieło De Jarnatta to dowód na to, że gdy ma się do dyspozycji genialny scenariusz, świetnie dobranych aktorów oraz głowę pełną pomysłów, można stworzyć coś wielkiego, nie posiadając do tego celu zbyt dużych środków finansowych. Cudowna mila jest przecież kinem katastroficznym zrealizowanym za ok. 3 miliony dolarów, co również w latach 80. nie oznaczało wiele. Wystarczyło jednak by zrealizować ciekawe, trzymające w napięciu kino o niezaprzeczalnym uroku z cudownie eklektyczną muzyką Tangerine Dream.
„Długi Wielki Piątek” („The Long Good Friday”, 1980)
Na deser chciałbym zaprezentować wam nie tylko jeden z najlepszych thrillerów lat 80., ale również jeden z najlepszych filmów w historii brytyjskiej kinematografii. Tak! Długi Wielki Piątek to pieprzone arcydzieło. Produkcja Johna Mackenziego to jeden z ulubionych tytułów Quentina Tarantino oraz obraz, który zainspirował Guya Ritchiego do nakręcenia m.in. Porachunków (1998). Chociaż na Zachodzie Długi Wielki Piątek obrósł kultem, w Polsce należy go traktować jako zapomnianą i niedocenioną perełkę. Film Johna Mackenziego to gangsterski thriller zawdzięczający swoją wielkość doskonałym kreacjom Boba Hoskinsa i Helen Mirren. Harold Shand Hoskinsa jest tak prawdziwy, tak pełen sprzeczności, tak bezlitosny, że potrafi wzbudzać w odbiorcach prawdziwe przerażenie. Z kolei od Victorii Helen Mirren bije niezwykła wręcz elegancja. Jej postać to zdecydowanie więcej aniżeli kolejna stereotypowa filmowa kobieta gangstera. Victoria ma bowiem znaczący wpływ na Harolda. Jest częścią jego życia i biznesu. Na uwagę w Długim Wielkim Piątku zasługują również energetyczne, nerwowe zdjęcia Phila Méheuxa, cudownie prosty i cholernie skuteczny scenariusz, za którym stoi Barrie Keeffe, jak również elektryzująca muzyka Francisa Monkmana. Jeżeli więc lubicie wisielczy, wręcz brutalny humor, doceniacie perfekcyjne fabuły oraz wybitne aktorstwo, koniecznie sięgnijcie po ten tytuł i nie pozwólcie, aby został zapomniany.