ANNA. Nikita w wersji lite
Zimno- lub postzimnowojenne intrygi, seks i przemoc oraz zabójczo niebezpieczną heroinę w roli głównej mieliśmy nie tak dawno w Atomic Blonde oraz Czerwonej jaskółce, ale zarzucanie Lucowi Bessonowi odtwórczości w stosunku do tych tytułów byłoby nadużyciem. Francuz nie kopiuje obecnej mody w kinie w swoim nowym filmie, on zwyczajnie kradnie od samego siebie. Anna jest niczym innym jak nową Nikitą, kolejną opowieścią o zagubionej dziewczynie, która zamienia się w pracującą dla rządu maszynę do zabijania. Nawet akcja rozgrywa się w 1990 roku, czyli wtedy, gdy słynne dzieło Bessona miało swoją premierę. Z jednej strony żal straconej szansy, bo z chęcią zobaczyłbym, jak obie bohaterki „mijają się” w Paryżu. Z drugiej – czy rzeczywiście reżyser Lucy musiał kręcić ponownie ten sam film?
Na jego obronę napiszę, że stara się jak może, aby przynajmniej pod względem narracyjnym było to kino dużo bardziej zaskakujące i odwracające uwagę od oczywistych punktów wspólnych. Stąd liczne skoki czasowe, a to kilka miesięcy do przodu, a to kilka lat do tyłu, byle tylko widz nie za szybko zorientował się, co tak naprawdę ogląda. Kiedy poznajemy tytułową Annę, jest ona nikim innym, jak wesolutką sprzedawczynią matrioszek na moskiewskim bazarze – uśmiech, jaki serwuje w tej scenie grająca główną rolę modelka Sasha Luss, jest zniewalający. Zostaje ona szybko wyłowiona z tłumu przez łowcę z agencji modelek, który sprowadza ją do Paryża, gdzie Anna rozpoczyna karierę w branży. Tym sposobem Besson wciąga widzów w grę, z początku całkiem stymulującą – doskonale wiemy, jaki film oglądamy (widzieliśmy zwiastun, znamy wcześniejszą twórczość Francuza) i kim stanie się główna bohaterka, ale nie potrafimy przewidzieć, jak do tego dojdzie. Anna jawi się jako dziewczyna sympatyczna, ciekawa świata i na swój sposób niewinna – trudno nam uwierzyć w jej przemianę w pozbawioną skrupułów morderczynię. Być może jednak od samego początku jesteśmy oszukiwani przez Bessona, który używając matrioszkowej analogii, chce stopniowo ujawniać kolejne wersje tytułowej postaci, aż zobaczymy, co kryje ona w swoim wnętrzu.
Problem Anny polega na tym, że jej twórca nie ma pomysłu na owo wnętrze. Wypełnia je aż za dobrze znanym motywem zniewolenia, próbą wyrwania się z pułapki nowej tożsamości, ale nie brzmi to tutaj zbyt przekonująco. Być może dlatego, że Besson sam wpada we własne sidła – niechronologiczna natura filmu, służąca licznym niespodziankom fabularnym, zamiast intrygować, szybko powoduje znużenie, bo zaczynamy kwestionować wszystko, co oglądamy na ekranie, doszukując się kolejnych „nieoczekiwanych” zwrotów akcji. I szybko przewidujemy każdy z nich. Trudno nawet powiedzieć, aby Francuz grał znaczonymi kartami, skoro sam te karty odkrył 30 lat wcześniej – gdyby ułożyć Annę chronologicznie, mielibyśmy do czynienia z niemal remakiem Nikity.
Inna rzecz, że po pewnym czasie film zmierza w stronę wyjątkowo niepoważnego kina akcji, miejscami aż nazbyt śmiesznego. Kiedy oglądamy, jak Anna likwiduje kolejny „garnitur” z neseserem, w którym są ważne dla jej przełożonych dokumenty, w tle słyszymy zaś Need You Tonight INXS, trudno uwierzyć w jej egzystencjalny dramat. Być może nawet nie powinniśmy. Forma filmu sprowadza go do poziomu spóźnionego o dwie dekady postmodernistycznego pastiszu, który traci za każdym razem, gdy przypominamy sobie, że Besson już raz tę historię opowiedział. Wówczas zrobił to z większą werwą, stylem, nawet głębią. Dziś tylko się bawi.
Podobne wpisy
Anna niestety nie proponuje nic nowego w temacie zawodowej zabójczyni z wyrzutami, chyba że za nowe uznać służbę dwóm wywiadom, które praktycznie niczym się nie różnią. Rosja jest bardziej bezwzględna, a Stany Zjednoczone grzeczniejsze, ale koniec końców z obu stron oglądamy, jak ich czołowi agenci (KGB reprezentuje Luke Evans, a CIA – Cillian Murphy) patrzą na Annę tęsknym wzrokiem, próbując przekonać ją do własnych racji, a za nieposłuszeństwo strasząc okrutną karą. Jest i Helen Mirren jako bezpośrednia przełożona głównej bohaterki – najlepsza z całej obsady, grająca na granicy przerysowania, ale umiejąca uczynić ze swej postaci kogoś więcej niż hardą i pozbawioną złudzeń starą agentkę. Sasha Luss natomiast sprawdza się bardzo dobrze w tytułowej roli, łącząc delikatność i współczucie dla swojej bohaterki z efektownością jej działań. Być może nawet bardziej niż Bessonowi zależy jej na ukazaniu dramatu Anny. Sceny akcji są zrealizowane fachowo, przywodząc na myśl pomysłowe i skomplikowane układy z Johna Wicka, ale zdjęcia Thierry’ego Arbogasta, stałego współpracownika Bessona, najbardziej czarują tam, gdzie byśmy się tego nie spodziewali – nakręcona na maksymalnym zbliżeniu rozmowa między Luss a Murphym, którzy schowani są w szafie, wprowadza więcej erotyzmu niż wszystkie sceny seksu i modelingu razem wzięte.
Czy to źle, że twórca Leona zawodowca inspiruje się samym sobą? Niekoniecznie, i ów Leon zawodowiec jest tego najlepszym przykładem – prototyp tytułowego bohatera widzieliśmy kilka lat wcześniej właśnie w Nikicie (tam nazywał się Wiktorem „czyścicielem”). Być może jednak Anna spodoba się tym, którzy nie widzieli tamtych filmów. 30 lat to wystarczająco dużo, aby nie znać jakiegoś tytułu, i całkiem prawdopodobne, że dzisiejsze pokolenie nawet nie słyszało o Nikicie. Obawiam się jednak, że znają wymienione na początku tej recenzji Atomic Blonde i Czerwoną jaskółkę. Jeśli tak, Anna będzie im się mimo to jawić jako dzieło wtórne, choć niepozbawione swoistego uroku, ot jednorazowa zabawa na podstawie obecnych trendów. I nawet jeśli sam Besson ustalił reguły takiego kina wiele lat temu, dziś nie ma on do zaproponowania nic nowego.