5 najgorszych filmów GUYA RITCHIEGO. Film to nie TELEDYSK
Sądząc po stopniu blockbusterstwa w jego filmach, wysokozarobkowa kariera stoi przed nim otworem. Ma dopiero 52 lata. Z pewnością showbiznes wykorzysta go jeszcze wielokrotnie. Na razie jego filmografia nie jest równa. Ma jednak swój charakterystyczny styl, mogący się podobać lub nie. Z tym jest różnie, w zależności od filmu. Niekiedy maniera Ritchiego okazuje się ciekawym sposobem na opowiedzenie trzymającej w napięciu historii. Niekiedy zaś przeokropnie męczy. Jestem ciekawy, czy reżyser z wiekiem z niej zrezygnuje, bo jej nadużywanie może zaprowadzić go na artystyczną mieliznę. Aktualnie jego portfolio to pół na pół tytuły udane oraz produkcje słabe, często przez jeden albo dosłownie kilka źle dobranych w ich formie elementów. Poniżej tytuły, z których każdy przy odrobinie wysiłku mógłby być lepszy.
Król Arthur: Legenda miecza (2017)
Podobne wpisy
Z lubością oglądam wszystko, co o królu Arturze kręci się od samego początku istnienia kina. Merlin (1998), Rycerz króla Artura (1995), Miecz w kamieniu (1963), Excalibur (1981), Monty Python i Święty Graal (1975) czy Król Artur (2004) – to tylko kilka tytułów mniej lub bardziej reinterpretujących mit wielkiego wojownika i jego oddanych rycerzy. Znając już trochę predylekcje do eksperymentów Guya Ritchiego, z niecierpliwością czekałem na jego wizję arturiańskich legend. Zniesmaczyło i zawiodło mnie jednak to, co w kinie zobaczyłem. Ritchie nagle przypomniał sobie, że przed erą filmów fabularnych kręcił teledyski. Rozumiem, że wobec tak historycznie bogatej treściowo i formalnie filmografii w temacie Artura chciał być odkrywczy. Mógł jednak postawić na treść. Oczywiście byłoby znacznie trudniej, lecz tylu miłośników władcy Brytów nie wyszłoby zniesmaczonych z kina. Wybrał więc z legendy jedynie te najbardziej oczywiste popkulturowo informacje i zmiksował je, łącząc zaprawą komediowo-gangsterską. Z wiekopomnej baśni o Arturze został więc jedynie szkielet, a reszta okazała się płytką opowieścią o chłopaku ze slumsów, który nagle dowiaduje się, że w jego żyłach płynie szlachecka krew. Wiadomo, jest i zły pretendent do tronu oraz kobieta. Nic skomplikowanego, czysta rozrywka, a jednak męcząca latającym wraz z kamerą montażem, skrótami chronologicznymi, w których można się pogubić, i iście teledyskową sałatką z obrazów. A gdzie rytm fabuły, namysł, chociaż szczątkowy nad tym, w jaki sposób całość opowieści ma być odkrywcza dla opowiadanej filmowo przez tyle dziesiątków lat historii? Bo na razie odniosłem wrażenie, że Ritchie wraz z producentami wykoncypowali sobie, że skoro podobna forma sprawdziła się w Sherlocku Holmesie, to spokojnie można ją dopasować do Króla Artura. Panowie producenci, nie tak to działa. No i jeszcze aż trzy osoby pisały ten scenariusz? Wolne żarty.
Star (2001)
Kręcenie filmów z życiowymi partnerkami niejednokrotnie okazało się złym pomysłem. Tak jest w tym przypadku. Gdyby jednak to był pełny metraż, a nie 9 minut. Główną rolę zagrała oczywiście Madonna. Sam pomysł na film o krnąbrnej gwieździe nie jest zły. Jego forma za to przypomina teledysk tak naprawdę reklamujący samą Madonnę, a nie pouczający, że niektóre gwiazdy są po prostu głupie, płytkie, zmanierowane, a żeby coś zrozumiały, trzeba potraktować je bardzo nieprzyjemnie. Mimo wszystko ze Star przebija więc coś w rodzaju artystycznego braku autentyczności. To krótkometrażowa fasada, nie wiadomo w jakim celu nakręcona, prócz wypromowaniu na nowo aktorstwa Madonny, które w XXI wieku nieco zbladło. Wartość Star zatem dla widza jest znikoma. Dobre wrażenie robi chociaż Clive Owen.
Rejs w nieznane (2002)
Pierwsze dwadzieścia minut dało mi nadzieję, że rok po teledyskowym Star Guy Ritchie wraz z Madonną stwierdzili, że może jednak warto zrobić jakąś pełnometrażową wiwisekcję psychiki gwiazdy. Madonna z pewnością miałaby w tej materii coś interesującego do powiedzenia, bo należy do najbardziej charakterystycznych gwiazd muzyki rozrywkowej. Znów jednak się pomyliłem. Rejs w nieznane po tych całkiem niezłych 20 pierwszych minutach zmienił się w produkcję zrobioną dla Madonny, żeby pokazała swoje wyćwiczone ciało (dbające o wykreśloną talię kobiety – uważajcie!), trochę śpiewu, tańca w musicalowej stylistyce itp. Jak zwykle u Ritchiego, w fabułę zostały wkomponowane piosenki i teledyskowe sekwencje. Na szczęście reżyser nie wpadł na pomysł, żeby melodramat wzbogacić o zwariowany taniec kamery oraz streszczenia robione na przyspieszonej klatce. Być może gdyby Ritchie nie nakręcił tak dobrych filmów jak np. Kryptonim U.N.C.L.E. czy Revolver, Rejs w nieznane nie okazałby się aż tak zły. Ma mnóstwo wad, niespójności fabularnych i niskobudżetowego tandeciarstwa, ale historia w nim opowiedziana potrafi wzruszyć, zwłaszcza relacja między głównymi bohaterami na bezludnej wyspie. Niestety w zestawieniach nieraz jest tak, że wybiera się filmy niekoniecznie całkowicie złe, ale gorsze w porównaniu z innymi. Taki mamy więc tu przypadek.