search
REKLAMA
Ranking

10 filmów, na które warto zwrócić szczególną uwagę na tegorocznym Festiwalu Filmów Kultowych

Tomasz Bot

8 czerwca 2017

REKLAMA

W tym roku wybieram się na Festiwal Filmów Kultowych do Gdańska. Będzie to moja pierwsza wizyta na tej imprezie. Jestem jej cholernie ciekaw, bo śledzę tę inicjatywę od pewnego czasu i widzę, że jej twórcy (wraz z organizatorami Szlam Festu czy przeglądu Kocham Dziwne Kino) wypełniają lukę w panteonie polskich festiwali. Dla śmiałków lubiących sprawdzać kondycję polskich produkcji jest przecież festiwal w Gdyni. Dla fanów ambitnego kina z różnych części świata – wrocławskie Nowe Horyzonty. FFK wziął pod lupę zjawiska marginalizowane i zorganizował im święto. Wspólny mianownik stanowi tu szeroko rozumiana kultowość.

Organizatorzy festiwalu zabrali się za tytuły z różnych parafii: mające parę dych na karku, w miarę świeże; obrazy tak złe, że aż dobre, albo po prostu dobre. Mamy tu i kultowe pozycje, i dokumenty o kultowych pozycjach, a także rzeczy, które kultowe wcale nie są, ale świetnie się przegryzają z innymi propozycjami FFK, podkręcając jego klimat. Gatunkowa rozpiętość spora: horrory, spaghetti westerny, komedie, kryminały i musicale. Pozornie – jogurt ze skwarkami; chaos. Ale w tej rozpiętości jest ukryta spójność. Jest prosta i wyraźna linia. Z pewnością FFK preferuje jaśniejszą, radosną część kinematografii; nie znajdziemy wśród tytułów Salò, czyli 120 dni Sodomy czy Struktury kryształu. I dobrze. Tutaj ewidentnie chodzi o śmiech i dobry nastrój oraz ukłon w stronę ludzi, którzy może i lubią Ingmara Bergmana, ale to Cobrę z Sylvestrem Stallone’em obejrzą, kiedy poczują, że gubią gdzieś chęć życia. Ominięto też pułapki schematu i oczywistości. FFK nie pokaże Psów ani Nic śmiesznego. Z kultowością wiążą się tu dziwactwo, mentalna egzotyka, fabularne i estetyczne szaleństwo. Czasami lekko śmieciowy sznyt, czasami – precyzyjna robota wsparta klimatem retro (Drive). Kultowość mieni się tu wszelkimi barwami tęczy.

Postaw obok siebie Złodzieja Michaela Manna i Ninja III: Dominację Sama Fierstenberga. Jest dziwnie? Pewnie, że jest. Ten rozstrzał – pozornie bezładne walenie z wielu gnatów w każdym kierunku, niczym koszenie dżungli w Predatorze – rządzi się swą wewnętrzną logiką. Najlepiej zrozumieją ją ci, którzy od lat grzebią w tytułach poronionych i wysmażonych na skwierczącym tłuszczu dezynwoltury. Ludzie wiedzący, ile radości może dać niepozorny B-klasowiec lub chropawa perła spod ręki Sergia Leonego. Polujący na kurioza. Różnorodne i niekoniecznie te najnowsze. Charakterne. Klimatyczne. Niedzisiejsze i jeszcze wolne od CGI. Swąd zajeżdżania taśmy video to adekwatne skojarzenie. FFK jest mentalnie pożeniony z epoką VHS. Każdy maniak z mózgiem przewiniętym starą taśmą poczuje się tu jak w domu. FFK to festiwal, któremu przyklasnęliby zarówno Quentin Tarantino, Nicholas Winding Refn, jak i Charles Band z wytwórni Full Moon. FFK – impreza, która CANNONizuje filmy klasy B, acz nie skupia się tylko na nich. Zobaczymy na nim orły kina niskich lotów i poczujemy niedźwiedzi uścisk klasyków. Bilety tanie, a wybór Stoczni Gdańskiej jako scenerii imprezy zdaje się trafiony. Ci, co zostaną w domu, obejrzą najwyżej powtórkę Piratów z Karaibów w telewizji. Tymczasem przedstawiamy wam dziesięć festiwalowych filmów, na które warto zwrócić szczególną uwagę.

Amerykański ninja, 1985. Wszyscy dostali gwiazdką w głowę

Legenda. Kto jako dzieciak czy nastolatek obejrzał przygody bohaterów filmu, przeżywał zazwyczaj poważne zauroczenie lub nawet miłość od pierwszego wejrzenia. W czym się tu rozkochiwać? W całości. W bohaterach, którzy są sympatyczni, szlachetni i łupią dupska wszelkim zbirom. Są też odpowiednio skontrastowani: główny heros obrazu jest tajemniczy i małomówny, ale to swój chłopak, a jego kumpel jest rubasznym wielkoludem, z którym można konie kraść. Akcja jest szybka, plenery egzotyczne. Znajdzie się też miejsce dla pięknej kobiety. Źli to ninja. Znają karate i chodzą zamaskowani. Jest ich mrowie i chociaż są super zabójcami, nasi bohaterowie robią z nich miazgę, bo są fajniejsi.

Niemniej ninja – mimo że padają jak muchy – intrygują, rzucając na nas orientalny czar. Są wcieleniem precyzji, milczącymi zabójcami o nieludzkiej sprawności. Lepiej się nie zastanawiać, co by się stało ze światem, gdyby nie nasz bohater. Ten łączy to, co najlepsze na świecie: przeszedł trening ninja, ale ma jeszcze jeden atut – jest Amerykaninem, co w jakiś magiczny sposób czyni go najostrzejszym graczem na filmowej planszy.

Joe (życiowa rola Michaela Dudikoffa) zostawia za sobą sterty trupów, podrywa córkę generała i roznosi w pył szajkę handlarzy bronią. Jego krucjatę przeciw złu ilustruje żywa muzyka, która sprawia, że sami mamy ochotę machać mieczem. Film doczekał się paru kontynuacji, z których najlepsza – druga – znalazła się w programie tej edycji FFK. Reżyser obu części, Sam Firstenberg, będzie gościem festiwalu.

Odgłosy (Suspiria), 1977. Kolorowy zawrót głowy

Najlepszy film Dario Argento – wyrafinowanego stylisty i namiętnego inscenizatora wymyślnych scen przemocy. Historia dziewczyny, która przybyła do szkoły baletowej, by się uczyć, a musi stanąć do walki z wiedźmami i czarną magią. Psychodelia w czystej postaci. Czupurna, pokręcona, nieprzewidywalna. Odłóżcie przewodniki; wchodzicie w sen. Trans, którego nie ma się ochoty kończyć. Ten film zasłużył na miano kultowego już wiele lat temu. Teraz, zanim zrealizowany zostanie jego remake, warto przypomnieć sobie oryginał. To charakterne kino, które pokazuje, ile tracimy, amerykanizując się do szczętu.

Ja też lubię wykop wielu jankeskich produkcji, ale Włosi naprawdę potrafili wtedy (lata 70.) kręcić po swojemu. Niezwykła kolorystyka, oryginalna ścieżka dźwiękowa z motywem, którego być może nigdy już nie zapomnicie, i obłędny klimat – oto atuty tej zabawy w horror. Nawet jeśli nie pokochacie Odgłosów, z pewnością przyznacie, że ciężko znaleźć taką drugą produkcję. Ten film się chłonie. Swego czasu pokazywałem go wielu znajomym. Każdy z nich potem przyznał, że był to inspirujący seans. Komu będzie mało, temu proponujemy jeszcze świetną Głęboką czerwień Argento.

Gliniarz samuraj, 1991. Z bicem i cycem (i za psi grosz)

W wypożyczalni, do której chodziłem jako dziecko, mieli na jednej półce Maniakalnego glinę  i Gliniarza samuraja. Podobnym tytułom towarzyszyły zbliżone okładki. Maniakalny glina (który też mógłby się znaleźć w repertuarze festiwalu) to kino klasy B pełną gębą, niemniej na swój sposób sprawnie zrobione i z całkiem niezłym klimatem. Gliniarz samuraj nie jest obrazem w pełni “sprawnym”. To dziwny twór podszywający się pod akcyjniaka.

W Gliniarzu samuraju chodzi o starcie dwóch amerykańskich gliniarzy z Yakuzą, a poza tym o nic nie chodzi, co jest ukazane w sposób tani i szkaradny. Dialogi wyszarpane ze stu innych filmów i zmielone razem; aktorstwo porażająco złe, a realizacja na poziomie nagrań ze Śmiechu warte. Muzyka mogłaby ilustrować tanią grę komputerową, podrabiającą Mario.

A jednak… Ten tytuł masuje przeponę. Oglądany w grupie pozwala dzielić się zaraźliwym śmiechem (testowałem rzecz na jednym z nocnych pokazów w ramach Nowych Horyzontów i mogę powiedzieć, że publiczność reagowała entuzjastycznie). Jest tu golizna i sporo naprawdę źle nagranych strzelanin, w trakcie których – niespodziewanie – dzień zamienia się w noc, a bohaterowie umierają tak, jak walczą – z umiarkowanym przekonaniem. Mamy poczucie obcowania z produkcją nakręconą przez kosmitę, który próbuje udawać człowieka i reżysera oraz odwzorować schematy kina akcji, ale zdradza go nieziemski styl kręcenia. Klimat Gliniarza samuraja podrasowuje udział Roberta Z’dara – byłego policjanta, który grał w Maniakalnym glinie i setce innych obrazów klasy B, stając się jedną z flagowych postaci w branży.

Ninja III: Dominacja, 1984. Egzorcyzmy nad ninja pod egidą wytwórni Cannon

Zanim Sam Firstenberg wyreżyserował Amerykańskiego ninję, już na rok przed swoim opus magnum podkradał się do tematu tajemniczych zabójców. Tutaj opowiedział nam o zwyczajnej młodej dziewczynie – pracującej na słupach telekomunikacyjnych i jako instruktorka aerobiku – opętanej przez ducha wojownika ninja, zastrzelonego przez paru policjantów podczas pościgu. Nie dość, że wnika w nią krwiożerczy japoński byt, to jeszcze wiąże się ona ze stróżem prawa, a wszystko na tle pstrokatych, pełnych muzyki dance, lat 80. Takie rzeczy tylko w wytwórni Cannon! Oto pozbawiony napięcia Egzorcysta, nieprzekonujący film policyjny, najbardziej bzdurny dramat miłosny świata i obraz karate, po którym wcale nie chcemy być ninja i w ogóle niczego nie chcemy – poza wyjściem na świeże powietrze. Dlaczego więc wymieniamy go tutaj? Bo lata 80. aż wylewają się z ekranu. Bo to filmowy haj – niczym Odgłosy, tyle że lżejszy, no i  bez ich klasy i polotu. A poza tym warto mieć rozeznanie, jak różnie podchodzi się na świecie do tematu ninja.

Electric Boogaloo: Szalona Historia Cannon Films, 2014. Lody na patyku nigdy później nie smakowały tak wybornie

Nie widziałem tego dokumentu, ale ostrzę sobie na niego zęby. Cannon to wytwórnia filmowa, która dała światu tak wiele kultowych pozycji, że chciałbym poznać jej historię. Mówią wam coś takie nazwiska jak Charles Bronson, Sylvester Stallone, Jean-Claude Van Damme, Dolph Lundgren, Chuck Norris, Michael Dudikoff, Lee Marvin, Franco Nero? Oni (i wielu innych) pracowali na markę firmy. Lubicie Cobrę, Ponad szczytem, Zaginionego w akcji, Krwawy sport? Ja też. Oto przykłady głośnych i udanych produkcji Cannona. Z drugiej strony ta wytwórnia wyjeżdżała nam w głowę paździerzami typu Teksańska masakra piłą mechaniczną 2, He-man czy Kapitan Ameryka (1990). Ci faceci raz trafiali, a raz pudłowali, ale twardo stąpali ścieżką produkcji “dla ludzi”. Owszem, zdarzyła im się też Ćma barowa na podstawie Charlesa Bukowskiego (także do obejrzenia na FFK), jednak miażdżąca przewaga “rozrywkowców” wskazuje, że było to studio jak wesołe miasteczko. Biorąc pod uwagę, ile mięty czuli do prostego kina akcji i ile dziwnych rzeczy zeszło im z taśmy; jak bardzo wierzyli w siłę rozrywki; mając na uwadze, że uważali Supermana IV za przykład blockbustera idealnego – bardzo chcę zajrzeć pod podszewkę tej firmy. Ta historia musiała być szalona.

That’s Sexploitation!, 2013. O filmach w złym guście, przeładowanych biustem

Nie widziałem tego filmu, ale jawi mi się on jako jedna z tych pozycji, na które należałoby się wybrać. Znacie reżysera Franka Henenlottera? Jego Wiklinowy koszyk i Zniszczenie mózgu to dwie sztandarowe pozycje dla miłośników groteski i makabry. A Sexploitation? Tym ostatnim zajął się Henenlotter w swoim dokumencie. Sexploitation – zjawisko, którego odpowiednika nigdy nie mieliśmy w Polsce i które nawet teraz, w dobie internetu, jest u nas słabo znane. Określa się nim tanie, obskurne i pretekstowe produkcje filmowe, zrealizowane głównie po to, by epatować sexem i nagością, a także perwersją i przemocą. Ojcem gatunku jest Russ Meyer. Jego Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij! (podobno Tarantino rozważa możliwość nakręcenia remake’u) czy Motopsycho to campowe koktajle, w których kobiece piersi są naprawdę duże, a agresja wypełnia kadry, ale jest tak groteskowa, że nie poddusza widza. Jeśli taki Henenlotter bierze się za opowieść o tego typu kinie, to można tu mówić o właściwym człowieku na właściwym miejscu. Na FFK możecie obejrzeć jeszcze jeden dokument tego reżysera, a mianowicie Herschell Gordon Lewis: Ojciec chrzestny gore.

Złodziej, 1981. Mann przywróci was do pionu

Michael Mann (Gorączka, Ostatni Mohikanin, Zakładnik) to już reżyser-legenda. Ostatnio powodzi mu się gorzej, ale FFK pokaże go u szczytu formy. Złodziej stoi w kontraście do większości tytułów tego festiwalu, ale to nie szkodzi. Film z jednej strony jest świetnym, całkiem poważnym sensacyjniakiem, a z drugiej –  stanowi okazję, by na chwilę odpocząć od napierających zewsząd ninja czy dwugłowych potworów. Gdyby puścić zamiast tej pozycji kultową Gorączkę, seans na pewno spotkałby się z zainteresowaniem. Ale to obraz z Jamesem Caanem należy odkurzyć, docenić i przypomnieć widzom. Złodziej ma swoich fanów, jednak nigdy nie doczekał się uznania, na jakie zasłużył.

Film o mistrzu włamywaczy, który chciałby się ustatkować, ale wcześniej podejmie jeszcze jedno wyzwanie, to doskonałe neo-noir. Oto kino zakochane w nocy, w autach i neonach. Z doskonałą muzyką Tangerine Dream i ciekawym bohaterem, z którego sporo potem przeszczepiono do postaci granej przez De Niro w Gorączce. Realizacyjnie i aktorsko – prawdziwa błyskotka. James Caan pokazuje, że na długo przed Ryanem Goslingiem przestępcy w błyszczących autach wyglądali nad wyraz fotogenicznie.

Hardware, 1990. Najbardziej czerwony film świata?

Postapo o specyficznym klimacie. Może nie doskonałe, ale robiące duże wrażenie. Świat w rozsypce po wojnie nuklearnej. Do domu pewnej pary trafia kawał złomu, który kobieta chce przerobić na rzeźbę. Materiał okazuje się wciąż działającym robotem bojowym. Maszyna rusza do ataku.

Mariaż horroru i SF w nieco komiksowym stylu. Jest niszowo, chropawo i charakternie. Ten film naprawdę cieszy oczy i uszy. Mamy tu świetne zdjęcia, całkowicie wciągające nas w ponury świat przedstawiony, i doskonałą ścieżkę dźwiękową na czele z kapitalnym Order of Death Public Image Ltd. Widać, że nie stoją za tą realizacją wielkie pieniądze, ale reżyser, Richard Stanley, zadbał o niepokojący klimat i wielką energię bijącą z ekranu. Wyróżnia się świetna praca kamery, która stara się filmować starcie tak, żebyśmy czuli się jego uczestnikami. Poza tym jesteśmy raczeni mnóstwem czerwonych filtrów – aż się mózg praży. Ręcznie wykonane efekty specjalne budzą podziw. Film będzie wyświetlany na złomowisku, co jest wyborem dobrym i nieprzypadkowym. Polecam bez żadnego ale.

Żyć i umrzeć w Los Angeles, 1985. Żyć i umrzeć w kinie neo-noir

Ten film na zmianę jest i nie jest jak setki innych policyjnych thrillerów. Jest – bo podąża za ich schematami wielokrotnie. Nie jest – bo często je przeskakuje czy odbija w zupełnie nieprzewidywalną stronę. Przemoc, seks, pieniądze, szemrane persony, adrenalina, testosteron i brudne relacje międzyludzkie. Brzmi obiecująco? A smakuje jeszcze lepiej.

Dwaj gliniarze próbują przyskrzynić fałszerza pieniędzy. Nie mają pojęcia, że stają w szranki z prawdziwym geniuszem zbrodni. William Friedkin – ten od Egzorcysty – wyreżyserował obraz szorstki. Nie ma w nim herosów. Nie ma też osób, których brudny świat jakoś nie skaził. Willem Dafoe jest świetny jako wcielenie zła. Dzielnie wtóruje mu William Petersen jako twardy, ale błądzący policjant. A poza tym mamy tu kapitalny pościg samochodowy, w którym to gliny uciekają, i gorący, miejski klimat uderzający do głowy. Prawie czuć unoszącą się nad LA mieszaninę spalin, podniecenia, walki o pieniądze i przeżycie. Rytmiczna muzyka Wang Chung dodaje filmowi energii. W epizodzie Steve James, znany jako Jackson z Amerykańskiego ninja.

Terminator, 1984. Strzał w dziesiątkę

Ten film zamyka naszą listę. Wahałem się przez chwilę, czy nie wskazać Niezwykłego dwugłowego przeszczepu (którego zresztą nie widziałem nigdy, ale jego trailer zrobił na mnie pozytywne wrażenie), lecz wygrał Terminator. Nie będę go streszczał; nie żartujmy sobie. Oto mój uberfilm. Wszystko trzyma w nim poziom, nawet po wielu latach od premiery. Arnold Schwarzenegger jest w nim doskonały – budzi czystą grozę. Fryzura Lindy Hamilton jest świetna i nie chcę słyszeć, że nie. Jej postać kompletnie mnie przekonuje. Michael Biehn robi równie dobrą robotę. Kawałki pop lecące w tle – do zaakceptowania i może nawet do potańczenia. Ścieżka Brada Fiedela to małe arcydzieło na automat perkusyjny; zobaczcie, jak bez rozbuchanej orkiestracji można wytworzyć nastrój zaszczucia i narastającej grozy. Lance Henriksen i Paul Winfield budują przekonujące gliniarskie tło. Bohaterem filmu jest noc i pościg. Ten obraz to prawdziwa wstęga mroku, ale skrząca się dyskretnym humorem. Zdjęcia generują świetny klimat, który gra do wspólnej bramki razem z precyzyjnym scenariuszem. Bardzo lubię też dwójkę, ale tak udanego miksu klimatu noir, SF i love story nie widziałem nigdzie indziej. Bezwzględnie polecam – zawsze i wszędzie.

Czytał Tomasz Knapik (który będzie gościem festiwalu).

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA