NIC ŚMIESZNEGO. Drugi najlepszy film Koterskiego
Znowu drugi. Całe życie ciągle drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi, kurwa. W życiu wiecznym także drugi?
Tak, przykro mi filmie – zawsze będziesz w cieniu Dnia świra. I przykro mi, Adasiu Miauczyński w interpretacji Cezarego Pazury, zawsze twoje imię i nazwisko w pierwszej kolejności będzie się kojarzyło z Markiem Kondratem. I nie ma w tym nic śmiesznego, bo Nic śmiesznego właśnie o takim przegranym, zepchniętym w cień, szarym człowieku opowiada. A przecież mimo tego całego przygnębienia, podobnie jak w Dniu świra, każda kolejna scena jest komediowym złotem, każda wywołuje niepohamowany śmiech. Śmiech zamierający po seansie na ustach, w myśl nieśmiertelnej Gogolowskiej zasady: „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie”.
Na wygnaniu w mieście Łodzi, gdzie nawet bieganie psom szkodzi
Zawsze dopowiadam ten tekst, zawsze. Gdy ktoś powie przy mnie, że „jedzie do Łodzi” albo „studiuje w Łodzi”, to ja, jak pies nie z Łodzi, a Pawłowa, muszę dodać w myślach: „gdzie nawet bieganie psom szkodzi”. To jedna z wielu wdrukowanych w mój mózg kwestii Adasia Miauczyńskiego, neurotycznego inteligenta i swoistego alter ego Marka Koterskiego, przewijającego się przez całą twórczość reżysera. Cytat o szkodzącej psom Łodzi – do której, tak na marginesie, nic nie mam – pada właśnie w Nic śmiesznego. Miauczyński, grany w tym filmie przez Cezarego Pazurę, nie jest tak jawnie załamany i zniszczony psychicznie jak ten z Domu wariatów, gdzie wcielił się w niego Kondrat. Nie jest też tak wkurwiony, dyszący nienawiścią i udręczony przez nerwicę natręctw jak – znowu – Kondrat w Dniu świra. Adaś Miauczyński w wykonaniu Pazury jest bodaj najbardziej rozczulającą wersją tej postaci. Romantyczny niezguła, fajtłapa, popychadło i pechowiec, z głową w obłokach, ciągle coś przegrywający, zaliczający wpadkę za wpadką, wysadzający most za mostem i wychodek za wychodkiem. Sam reżyser w „Rzeczpospolitej” mówił o bohaterze Nic śmiesznego tak: „Niezborny i przegrany, dosyć nawet sympatyczny polski mazgaj i nieudacznik, będący bardziej produktem zdarzeń niż ich kreatorem, niemal po obłomowsku bierny, ale pełen pretensji do życia.”
Co ja tu, kurwa, robię?! Czterdziestka na karku, ukończone dwa fakultety ukończone, a ja ganiam, zapierdalam, ze z tą z jakąś świecą dymną po planie jakiegoś chujowego filmu, jak pies, jak kundel…
Chociaż Koterski określa Miauczyńskiego Pazury jako „biernego” i „będącego produktem zdarzeń”, to ośmielę się z tym twierdzeniem nie zgodzić. Dość aktywnie szuka przecież swojej Małgorzaty, spotykając się po drodze z szeregiem ekscentrycznych kochanek – a każdą z nich zdążył przed nim uwieść jego szef-macho, „męski mężczyzna”, tak inny od zakompleksionego Adasia i doskonale zagrany przez Macieja Kozłowskiego. Naiwne mrzonki o prawdziwej miłości jak z powieści Bułhakowa to nie wszystko – Miauczyński postanawia za wszelką cenę zrealizować własny, autorski film zamiast przez całe życie pełnić funkcję drugiego reżysera. Jego marzenia oczywiście się nie spełnią. Strach przed pierdzeniem nie pozwoli mu zdobyć Małgorzaty. Źle wykonany penis i odjeżdżający pociąg pijanej aktorki zniweczą najważniejszą scenę kręconego filmu. Zostanie oglądanie talerza w telewizji bez fonii u boku niekochanej i niekochającej żony, w myślach nazywanej już „byłą”, zagranej przez cudownie wypraną z wszelkiej ekspresji Ewę Błaszczyk. I przyjdzie śmierć, żałosna, tragikomiczna i przypadkowa, jak wszystko, co wydarzyło się przed nią. Życie leżącego na stole prosekcyjnym denata, ukazane w kalejdoskopowym skrócie półtoragodzinnego filmu, wydaje się miałkie, biedne i nieistotne. Nie tylko nie było w nim nic śmiesznego, ale i nic ważnego, nic wzniosłego, nic pięknego.
Dobra! To chuj ci w dupę, stary! Ja tu na deszczu, wilki jakieś! Przyrzekaliśmy sobie ten film od lat, ale jak nieee, to nieee!!!
Ten egzystencjalny niepokój, będący zarówno tematem filmu, jak i udziałem każdego myślącego człowieka, Koterski po swojemu łagodzi komizmem. Opowiada nam ten pożałowania godzien żywot Adama Miauczyńskiego językiem swoich niepowtarzalnych, mistrzowskich dialogów. Odbija w przekrzywionym lustrze groteski, zachęcając, byśmy również się w nim przejrzeli. Nic śmiesznego jest prześmieszne, od kultowej sceny z mostem po równie kultową z lasem krzyży, to jeden z tych filmów, które można sobie powtarzać wielokrotnie. Jego gorycz jest dużo łagodniejsza i bardziej czuła od tej z Dnia świra. Jego wymowa nie aż tak depresyjna, a główny bohater – sympatyczny, nie antypatyczny. Seans tej tragikomedii nie odbiera tak definitywnie nadziei. Przecież trzeba jakoś żyć i jechać na tym wózku dalej – bo gdzie mamy jechać, w bok?!
I jak ja stanę przed Bogiem? Czy bogami może? Co będę prezentował, gdy przestanę być? Jaki będę miał bilans? Jakie winien i ma? Humanista bez łaciny i greki, inteligent bez choćby angielskiego, rosyjski słabo i w razie czego Danke schön, z ledwie liźniętą rodzimą klasyką, która mnie zresztą żenuje i nudzi, z nieprzeczytaną Biblią, ledwie zaczętym Proustem, Joyce’em, bez obejrzanych teatrów i filmów, bez prawie wszystkiego zresztą, czego nie było w telewizji, z niezbudowanym domem, niezasadzonym drzewem…