TESTOSTERON (2007)
Jestem zdeklarowanym niemiłośnikiem polskiego kina. Dziewięćdziesiąt procent dzisiejszych rodzimych produkcji to kiepski montaż, niefajne zdjęcia, dialogi zrozumiałe w mniejszej części i niezrozumiałe w większej oraz tematyka permanentnego dołka, w jakim siedzi ponoć większość Polaków. Nawet Fabicki Sławomir, młody i obiecujący debiutant, musiał pójść w stronę “pewnie nie chce się wam wyjrzeć przez okno, więc na filmie pokażę wam nędzę marnej egzystencji” – jakby nie mógł nakręcić czegoś z jajami, czegoś odważnego i innego od wciąż tego samego.
Z ostatnich wielkich wyczynów polskiej kinematografii przytoczę tylko chybioną komedię Hi-Way czy jadącego na plecach Misia Rysia. No i moje “ulubione”: S@motność w sieci i strasznie okrzyczany Plac Zbawiciela. Ten pierwszy: nudny, smutny i przykry, od kompletnego dna odbił się tylko znakomitą stroną techniczną. Drugi, obsypany deszczem 27 nagród, w tym obwołany najlepszym polskim filmem w Gdyni i obdarowany nagrodą na Camerimage 2006, w moich oczach nie ma żadnych pozytywów, które od dna mogłyby go oderwać. Opowieść filmowa powinna wciągać, porywać, nawet jeśli mówi o rzeczach przykrych i tragicznych. Film powinien skakać po sinusoidzie napięcia i emocji – dołek, górka, dołek, górka. Emocja, walka, wygrana, przegrana! Coś się ma dziać, a nie równia pochyła w bok, bo przecież ani drgnie w górę czy w dół. Plac Zbawiciela zaczyna się przegraną bohaterów, jako przegranych widzimy ich przez cały czas, aby w końcówce zobaczyć ich jako – uwaga – przegranych i po szyję w dołku, w którym i tak siedzieli od początku. Żeby chociaż którykolwiek z bohaterów wzbudzał u widzów choć namiastkę sympatii. Ale nie, wszyscy są miernotami, utrudzonymi codziennością, skąpanymi w marazmie, a ich losy nie ciekawią. Żadnej woli walki, żadnych emocji, tylko pluskanie się w kałuży wypełnionej depresją. Nie interesowało mnie, czy im się coś uda czy nie, czy umrą, czy wygrają w totka – to chyba objaw jakiejś filmowej znieczulicy.
Plac Zbawiciela jest tak nijaki i tak pozbawiony jakiejkolwiek iskry, że bez namysłu uznałem go za jeden z najgorszych polskich filmów, jakie widziałem. I nie staram się nawet wnikać w to, że może w założeniu miał być smutny i depresyjny. Kino, to “pokaż mi pan coś ciekawego”, a nie “wepchnij mnie pan w dołek i tam pozostaw”! Plac Zbawiciela stoi zatem w moim rankingu dzielnie obok Szamanki i Quo Vadis. Na drugim końcu mojego osobistego rankingu stawiam polskie filmy, które stanowią wyjątki potwierdzające regułę – że polskie kino jest w chwili obecnej sto lat nie tylko za Amerykanami i Hindusami, ale i każdym krajem europejskim, który aktualnie kręci filmy. I nie chodzi tylko o poziom techniczny, ale i nieciekawe scenariusze (vide Świadek koronny – wysłałem SMS o wartości 9 zł na obejrzenie tego w internecie – źle zrobiłem). Miało być o drugim końcu mojego rankingu polskich filmów, więc do rzeczy. Na drugim końcu, tym dobrym, pokładającym nieśmiałą i naiwną wiarę w to, że tu, w tym kraju, pod tym niebem, można nakręcić film dobry, stawiam (ograniczam się tylko do nowości) takie znakomitości jak Wszyscy jesteśmy Chrystusami, Jasminum i… Testosteron.
Andrzej Saramonowicz jest absolwentem Mistrzowskiej Szkoły Andrzeja Wajdy, więc tym jest dziwniejsze, że miast nakręcić “Katarynkę” albo “Naszą szkapę”, dał widzom tak nietuzinkowe i zakręcone filmy jak Pół serio i Ciało. Także Saramonowicz w roku 2002 roku napisał i wyreżyserował sztukę teatralną pod tytułem Testosteron (niestety nie widziałem i już żałuję), którą do dziś obejrzało ponad 100 tysięcy widzów. A w roku 2007 przeniósł ją, wraz ze swoimi stałymi współpracownikami (Tomasz Konecki – współreżyser, Tomasz Madejski – zdjęcia) i częścią aktorów znanych z teatralnej wersji na ekrany kin. Słowo “testosteron” kojarzyło mi się do tej pory z paskudną piosenką Kayah pod tym samym tytułem, a więc źle mi się kojarzyło i już nieufnie czekałem na premierę filmu Saramonowicza. Z drugiej strony, w obsadzie filmu same znane nazwiska (na szczęście do obsady nie trafił Lubaszenko O. ani Pazura C. więc to akurat rokowało dobrze), same gwiazdy, ale ileż to gwiaździście obsadzonych filmów polskich już poległo. Do tego doszedł kiczowaty – a jakże by inaczej – plakat promujący film, czyli bohaterowie bez spodni i majtek, zasłonięci pikselozą. Kolejny, antypromocyjny plakat w historii polskiego “plakaciarstwa”.