WSZYSTKO, CO KOCHAM (2009)
Film Jacka Borcucha wpisuje się zgrabnie w trend uwalniania się od Historii przez duże “H” w polskim kinie. W każdym razie mam nadzieję, że to trend. Zarówno Wojciech Smarzowski w Domu złym, jak i Borys Lankosz w Rewersie potraktowali zaplecze historyczne funkcjonalnie, jako tło dla fabuły rodem z kina gatunków i podtekst dla opowieści o swoich postaciach. Jest to niewątpliwie istotny krok w kierunku uwolnienia się od przyzwyczajeń oczekiwania wielkiego rozrachunku z historią w każdym tego typu filmie oraz pokazywania jej jako wielkiej maszyny dziejów, która przeżuwa i wypluwa maluczkich nieistotnych ludzi i ich intrygi.
Reżyser Wszystko, co kocham bezpretensjonalnie potraktował traumę narodową, jaką był stan wojenny, aby opowiedzieć przesyconą autobiografizmem, nostalgiczną fabułę o młodości, dojrzewaniu, miłości i muzyce, która została akurat osadzona w takim przedziale czasowym. Szczerość takiego podejścia była ryzykowna, ale opłaciła się z nawiązką, dając w efekcie film przepełniony młodzieńczym duchem, z sympatycznymi bohaterami i scenami, do których chce się wrócić zaraz po obejrzeniu.
Film rozpoczyna się dość surowym pokazem próby zespołu WCK, odbywającej się w opuszczonym wagonie kolejowym. Kamera z ręki, brudne brzmienie instrumentów oraz radość z grania i entuzjazm chłopaków w tej scenie od początku nakreślają klimat całości. Z pomocą Daniela Blooma bez zbędnych idealizacji odtworzone zostało brzmienie, jakie mógłby wydobyć z siebie taki amatorski zespół punkowy z prowincji. Oprócz estetyki punk-rocka, Bloom skomponował nastrojowe pasaże, tworzące nierozerwalną całość z obrazem i budujące emocjonalne tło. Jeśli chodzi o aspekty wizualne, Jacek Borcuch wraz z operatorem Michałem Englertem z dużym wyczuciem poruszają się pomiędzy poetyckością a realizmem, kontrastując romantyczne nadmorskie ujęcia z odrapanymi ścianami klatek schodowych i szarymi ulicami. Dzięki błyskotliwemu montażowi takie częste zmiany nastroju czy przeskoki od sielanki do scen bardziej dramatycznych stają się konsekwentną wizją i nie dają czasu na dłużyzny.
Nie ma tutaj jakiejś nadrzędnej spajającej intrygi. Mamy wątek muzyczny, w którym zespół stara się o występ na festiwalu w Koszalinie, a potem na szkolnym balu. Ciekawie zarysowuje on zainteresowania i fascynacje ówczesnej młodzieży, skłonność do zachodnich artefaktów, buntu i rock’n’rolla, w którym bardziej chodzi o sam akt sprzeciwu niż o raczej wątpliwą jakość artystyczną inicjatywy. Inne wątki, takie jak romantyczna relacja pomiędzy Jankiem i Basią obserwujemy tylko fragmentarycznie, podobnie jest z relacjami głównego bohatera z rodzicami.
Elementem organizującym strukturę filmu jest tutaj przede wszystkim perspektywa widzenia Janka, wokalisty zespołu, jego naiwne próby zrozumienia i ogarnięcia rzeczywistości, która go przytłacza, ważnych wydarzeń, które docierają do niego poprzez skrawki obrazów telewizyjnych i szepty rodziców. Lekko naszkicowany portret małej społeczności daje ciekawą galerię postaci, ukazując zwykłe życie i małe problemy w niezwykłych czasach, bez natrętnej martyrologii czy patosu. Wprowadzenie stanu wojennego o tyle wpływa na młodych, że przez jakiś czas mają wolne od szkoły i muszą wracać przed godziną policyjną. Poważniejsze konsekwencje raczej nie dotykają bohaterów bezpośrednio. Sytuacja polityczna tylko potwierdza ich potrzebę do buntu przeciwko systemowi, któremu dają wyraz w muzyce czy ubiorze.
Wszystkie te niuanse świetnie odbijają się w twarzy Mateusza Kościukiewicza, który zaskakuje naturalnością i subtelnością, a przede wszystkim dojrzałą współpracą z innymi, pokazując spory potencjał na świetnego aktora. Nie tworzy on tutaj jakiejś brawurowej kreacji buntownika; jest jednocześnie na tyle wyrazisty, że budzi sympatię i pozwala widzowi na identyfikację, ale także stanowi lustro, w którym doskonale widać wszystkie tematy przewijające się przez film.
Z reszty chłopaków z zespołu wyróżnia się Jakub Gierszał w roli Kazika, świetnie uzupełniający się z Kościukiewiczem w charakterystycznym duecie. Znakomitości obsady dopełnia weteran Andrzej Chyra, który wygrywa każdą możliwą nutę z postaci ojca Janka, oraz interesująca Olga Frycz.
Podobne wpisy
Wszystko, co kocham pełne jest ikonicznych obrazów i scen, które świetnie działają jako autonomiczne epizody, a także wpisują się w całość kompozycji filmowej. Scenka, w której czwórka bohaterów mija idący z przeciwka oddział wojskowy, zwięźle pokazuje wszystko, czego możemy się spodziewać. Jest w niej cała punkowa energia, wizualna poezja, a także naiwna deklaracja buntu i nostalgia za minioną młodością. Takie polskie filmy chcę oglądać i mam nadzieję, że młodzi reżyserzy mają więcej takich pomysłów w zanadrzu.
https://www.youtube.com/watch?v=_O-rn7rWvs4
Tekst z archiwum film.org.pl.