Musicale, po których będziesz PŁAKAĆ, zamiast ŚPIEWAĆ
Podczas gdy musical jako gatunek filmowy wraca do łask i robi to naprawdę w wielkim stylu, z perspektywy polskiego widza jawi się nadal jako lekka, łatwa i niewyrafinowana rozrywka. Winę za taki stan rzeczy ponoszą: po pierwsze, słusznie minione czasy PRL-u, kiedy to skutecznie ograniczano dostęp rodaków do dzieł kultury zachodniej (musical to twór amerykański) i serwowano skądinąd czarujące, ale pozbawione ciekawego scenariusza twory, takie jak Lata dwudzieste… lata trzydzieste; po wtóre – powracając do teraźniejszości – u polskich twórców musicali filmowych widoczne jest nierozumienie gatunku, czego najlepszym przykładem jest #WSZYSTKOGRA w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Musical filmowy powinien przecież kipieć emocjami, a te z kolei powinny być na tyle silne, że chciałoby się je wyśpiewać, wykrzyczeć, wytańczyć i wyskakać. Nie muszą być to zatem wrażenia wyłącznie pozytywne, lekkie i przyjemne. Ba! Okazuje się, że najlepsze musicale to takie, które zmuszają widzów do sięgnięcia po paczkę chusteczek albo dwie, albo jeszcze więcej. Nie sposób jest jednak śpiewać, gdy ogarnie człowieka spazmatyczny płacz.
La La Land (2016). A miało być tak pięknie
Damien Chazelle to król Midas współczesnego kina albo przynajmniej świetny złotnik. Kręcąc La La Land, wziął bowiem na warsztat gatunek filmowy, który w swej konwencjonalnej formie zdążył przez lata pokryć się nalotem patyny. Reżyser zdołał go jednak skutecznie wypolerować, a nawet nadać mu współczesny sznyt. Otrzymujemy więc muzyczne love story skrojone na miarę naszych czasów. Aktorzy La La Land tańczą, tkwiąc w kilkukilometrowych, samochodowych korkach, śpiewają po odczytaniu wiadomości z iPhone’a i pląsają w drodze do realizacji swoich marzeń. Widzowie robią maślane oczy, na ich twarzach maluje się uśmiech radości, nóżka tupie do rytmu przewijającego się przez cały film utworu City of Stars, wszystko zmierza do szczęśliwego końca i… nagle bum! Następuje niespodziewany, spektakularny fabularny zwrot akcji, bo życie nie jest przecież klasycznym musicalem i rzadko wszystko układa się po naszej myśli. Chusteczki przydadzą się na szczęście tylko chwilowo, ponieważ po chwili zastanowienia dojdziemy do wniosku, że wszystko w gruncie rzeczy dobrze się skończyło i na powrót będziemy mogli wesoło nucić piosenkę o kolejnym słonecznym dniu.
Moulin Rouge! (2001). Rozśpiewany, choć smutny Aladyn
Podobne wpisy
Moulin Rouge! to historia jak z arabskich baśni tysiąca i jednej nocy, z tym że osadzona w paryskim burdelu-tancbudzie u progu XX wieku. Oto dwoje mężczyzn: bogaty Duke (maharadża) i biedny Christian pragną zdobyć piękną kobietę, Satine. Ten bogaty chce ją mieć, bo przecież może kupić wszystko, ten biedny z kolei bardzo ją kocha. Ona darzy sympatią biedaka, ale ma też aktorskie marzenia, które natychmiast zrealizowałby bogacz. Jakby kłopotów było mało, dochodzi tu jeszcze kwestia słabego zdrowia Satine. Moulin Rouge! według Baza Luhrmanna to zadziwiający wizualnie, brawurowy spektakl muzyczny, z którego australijski reżyser wycisnął chyba wszelkie możliwe emocje. Momenty napięcia łączą się tu z elementami humorystycznymi, aby w rezultacie dostarczyć widzom niezwykle wzruszającą całość. Intensywne przeżycia związane z odbiorem filmu to także zasługa świetnej gry aktorskiej Kidman i McGregora, których miłość wygląda na ekranie niezwykle naturalnie, wierzy się w nią. Musical twórcy Romeo i Julii to tzw. jukebox, a więc występują w nim popularne utwory muzyczne, tylko że odpowiednio zaaranżowane na potrzeby filmu. Solidnej porcji wzruszeń dostarcza mój ulubiony fragment filmu Luhrmanna, czyli niezwykłe, chropowate wykonanie piosenki Roxanne przez Argentyńczyka z narkolepsją.