search
REKLAMA
Recenzje

MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Legenda

Karolina Chymkowska

4 maja 2017

REKLAMA

Pomysł na mroczną opowieść fantasy kiełkował w głowie Ridleya Scotta już wtedy, kiedy pracował nad Pojedynkiem. Ponieważ jednak wyobrażał sobie, że będzie to artystyczny, niezależny projekt i jako taki nie zarobi raczej kokosów, strategicznie przymierzył się najpierw do Obcego, a potem Tristana i Izoldy oraz Diuny. Opowieść o arturiańskiej parze kochanków została ukończona wiele lat później przez Kevina Reynoldsa, Diunę przejął natomiast David Lynch. Sfrustrowany tą serią niepowodzeń, Scott wrócił do planowania scenariusza Legendy.

W poszukiwaniu inspiracji przeczytał wszystkie możliwe klasyczne baśnie, w szczególności te opracowane przez braci Grimm, pragnął bowiem powołać do życia opowieść z czasów, gdy przygody herosów były przekazywane z pokolenia na pokolenie w tradycji ustnej. Nie chciał jednak adaptacji żadnej znanej już historii, to miał być zupełnie oryginalny scenariusz o pustelniku z lasów, który musi z dnia na dzień zostać bohaterem, uratować świat przed klątwą zimna i oczywiście zdobyć serce pięknej księżniczki. Prace nad scenariuszem rozpoczął William Hjortsberg, dziś kojarzony przede wszystkim jako autor znakomitego Harry’ego Angela. Po zakończeniu zdjęć do Łowcy androidów pierwsza wersja scenariusza była wprawdzie gotowa, ale wymagała poprawek i licznych skrótów. Wszystko to zajęło łącznie kolejne trzy lata. Zdjęcia rozpoczęły się w marcu 1984 roku.

Władca Ciemności (w tej roli charyzmatyczny Tim Curry, rozpoznać go można wyłącznie po głosie) marzy o nastaniu świata, w którym na zawsze zapadnie zmrok. Na przeszkodzie stoją mu jednak dwa jednorożce, czuwające nad Potęgą Światła. Wysyła zatem swojego zaufanego poplecznika Blixa, aby w towarzystwie pary innych goblinów, Poxa i Blundera, wytropił jednorożce i zdobył ich magiczne rogi. Ponieważ najlepszą przynętą dla tych pięknych mitycznych stworzeń jest niewinność, uwaga goblinów koncentruje się na księżniczce Lily (Mia Sara). Śledzą ją więc podczas wypraw do lasu, gdzie Lily wymyka się na spotkania z tajemniczym, znającym mowę leśnych zwierząt Jackiem (Tom Cruise). Jak łatwo się domyśleć, rolą Jacka (i jego drużyny, bo co to za opowieść fantasy bez drużyny?) jest wyrwanie Lily z rąk wrogów światła i rzecz jasna uratowanie przy okazji świata przed zagładą.

W największym skrócie: podstawową zaletą Legendy jest jej oprawa wizualna, w szczególności zdjęcia i charakteryzacja, nagrodzona zresztą nominacją do Oscara. Główną wadą natomiast są odtwórcy głównych ról Jacka i Lily. Nie należę do osób, które wątpią w talent aktorski Toma Cruise’a, wręcz przeciwnie – uważam, że to naprawdę dobry aktor, który jednak potrzebuje do pełni szczęścia dosyć specyficznych ról: dynamicznych, wyrazistych, z iskrą i z żywiołem, jak w Magnolii czy w Jerrym Maguire. Legenda to jego szósty film, czyli wciąż początek kariery. Jest młodziutki, gładziutki i wygląda jak postać wycięta wprost z rocznika college’u, a nie z lekka dzikie dziecię lasów. Owszem, budzi sympatię – zdecydowanie większą niż Lily – ale jego wiarygodność pozostawia wiele do życzenia. Na początku filmu para zakochanych nie tyle rozmawia, ile wygłasza do siebie przemowy, miejscami zresztą tak przesłodzone, że człowiek mimowolnie zaczyna podzielać obrzydzenie przyczajonych w krzakach goblinów, bo od nadmiaru lukru robi się trochę mdło.

Dla Mii Sary z kolei ten film jest pełnoekranowym debiutem, Scott postawił na nią, wyczuwając w niej coś, co nazwał instynktem teatralnym. I tu miał rację, bo Sara zachowuje się tak, jakby grała nie w filmie, a na deskach scenicznych. Nie to jednak jest najgorsze. Ta postać została po prostu kiepsko napisana. Ma być uosobieniem niewinności, a jednocześnie czaru, woli życia, figlarności, no sama słodycz po prostu. Żeby nam pokazać skłonność Lily do “niewinnych psot”, już na samym wstępie scenariusz nakazuje bohaterce zerwać sznur, na którym gospodyni właśnie wiesza pranie. Gospodyni to ukochana przyjaciółka Lily, a jednak dziewczę nie waha się jednym ruchem zniszczyć jej ciężkiej pracy, ponieważ uwalane w piachu prześcieradła będzie musiała zapewne uprać jeszcze raz. Niesłychanie zabawne, faktycznie.

Z dalszych scen możemy wysnuć wnioski, że księżniczka jest uparta, samowolna, rozpuszczona jak dziadowski bicz i przyzwyczajona do tego, że wszyscy tańczą, jak ona im zagra. Wreszcie, co robi, gdy jej rzekomy ukochany z powodu jej kaprysu znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Czy rzuca się na pomoc? Skąd, ucieka. Samo w sobie nie byłoby to takie złe – można pokazać ewolucję postaci, to, jak dojrzewa, staje się bardziej świadoma, wyzbywa się wad i poddaje próbie – gdyby nie to, że usiłuje się nam na siłę wmawiać, iż księżniczka jest zupełnie inna, niż to wynika z jej czynów, niewinna, przekochana i urocza. Trudno to kupić, więc szybko staje się irytujące.

Szczęśliwie księżniczki tak znowu dużo w filmie nie ma, a nawet załapała się na jedną ciekawą, chociaż i trochę dziwaczną scenę tańca z własnym cieniem. Uwaga skupiona jest raczej na Jacku i jego drużynie. To właśnie członkom drużyny zawdzięczamy najwięcej akcji i najbardziej interesujące dialogi. Pod względem estetycznym Legenda jest urzekająca – las, groźna zima, lochy siedziby Władcy Ciemności – a Curry jest charyzmatyczny i groźny w roli antagonisty. Niemniej wyraźnie czegoś tu brakuje. Prawdopodobnie winę ponoszą niekończące się poprawki, które przez długie lata Scott i Hjortsberg nanosili na scenariusz. Gdzieś po drodze uciekła im z ręki nić, która spajała wszystkie wątki w całość, nadrzędne przesłanie całej historii.

Są sceny sprawiające wrażenie okrojonych, elementy fabularne zawieszone w próżni, fragmenty wyrwane z czegoś, co pierwotnie miało być zapewne poprowadzone z większym rozmachem, urwane sekwencje ni w pięć, ni w dziewięć, nie do końca zrozumiałe i tym samym dziwaczne, jak upodobanie wróżki Oony do Jacka i ukrywany przez nią “sekret”, reakcja elfa Gumpa na prawidłowe rozwiązanie zagadki, jaskinia z ekwipunkiem, pochodzenie Lily… Niewiele wiemy też o samym świecie, w którym rozgrywa się akcja i o funkcjonujących w nim zasadach, chociaż bohaterowie się na nie powołują. Nie mówiąc już o tym, że ten świat wydaje się w istocie bardzo mały, tak jakby dało się go bez trudu przemierzyć piechotą w ciągu godziny.

Pomimo tych wszystkich wad jednak Legendę ogląda się z przyjemnością, z uśmiechem i odrobiną wzruszenia, chociaż nie dorównuje poziomem Narzeczonej dla księcia czy Willow. Ma w sobie sympatycznego ducha staroświeckiej przygody. W gruncie rzeczy bardziej niż zamkniętą całość przypomina pilota serialu, który jeszcze miałby wiele do opowiedzenia, gdyby dać mu po temu szansę. A tak – widzimy tylko fragment historii wyjęty z szerszego kontekstu.

Tę skrótowość da się odczuć nawet w najdłuższej, reżyserskiej wersji (113 minut), nie mówiąc już o europejskiej (95 minut) i amerykańskiej (89 minut). Warto również dodać w ramach ciekawostki, że europejska i amerykańska wersją różnią się zakończeniem, pierwsze jest bardziej słodko-gorzkie, drugie to zdecydowany happy end. W wersji wypuszczonej w Stanach ponadto oryginalna ścieżka dźwiękowa Jerry’ego Goldsmitha została zastąpiona kompozycją Tangerine Dream.

Nie chodzi tutaj o to, że film się jakoś szczególnie zestarzał, pod względem efektów wizualnych nadal prezentuje się świetnie, chociaż od premiery upłynęło ponad trzydzieści lat. Dla tych, którzy patrzą na Legendę przez pryzmat sentymentu z dzieciństwa, wszystkie te fabularne wady będą mieć zapewne znaczenie wtórne – wszyscy wiemy, że taki sentyment jest w stanie naprawdę wiele wybaczyć. Jednak ci, którzy dotąd się z filmem nie spotkali, a rozpieściły ich inne świetne produkcje fantasy, mogą mieć po seansie wrażenie niedosytu i pewnego zawodu.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA