REDAKCYJNE TOP 5. Osobiste listy najlepszych filmów 2019 roku
Janek Brzozowski
1. Dom, który zbudował Jack
Zdecydowanie mój tegoroczny faworyt, po raz pierwszy obejrzany jeszcze w 2018 roku podczas wrocławskich Nowych Horyzontów. Niesłychanie zabawny, audiowizualnie olśniewający, no i, rzecz jasna, fantastycznie zagrany (Matt Dillon!). Jeżeli miałby to być ostatni film w karierze Larsa von Triera, to nie mógł on sobie wymarzyć piękniejszego pożegnania.
2. Plażowy haj
Najbardziej relaksujące doświadczenie 2019 roku. Plaża, tony marihuany i wspaniały Matthew McConaughey jako XXI-wieczne wcielenie Big Lebowskiego. Od filmu Harmony’ego Korine’a bardzo łatwo można się uzależnić – potraktujcie to jako zachętę, ale też ostrzeżenie!
3. Mandy
Nicolas Cage wściekły jak nigdy – toporem, kuszą i piłą łańcuchową toruje sobie drogę po sprawiedliwość. Krew rozczłonkowanych sekciarzy i innych pomiotów szatana leje się strumieniami. Kino zemsty, jakie mógłbym oglądać już zawsze.
4. Jutro albo pojutrze
Wspaniały dokument nakręcony przez debiutującego w roli reżysera Binga Liu. W centrum zainteresowania młodego filmowca: dorastanie, jazda na deskorolce (jako forma eskapizmu) oraz rodzinne Rockford – jedno z najniebezpieczniejszych miast w Stanach Zjednoczonych.
5. I młodzi pozostaną
Niesamowity obraz pierwszej wojny światowej złożony z pokolorowanych materiałów archiwalnych, wypowiedzi weteranów zza kadru oraz, fantastycznie dopasowanych przez ekipę Petera Jacksona w postsynchronie, dźwięków z frontu. Pierwszorzędna robota filmowa, która złożyła się na poruszającą opowieść o uniwersalnym, naznaczonym piętnem śmierci losie żołnierza.
Łukasz Budnik
1. Pewnego razu… w Hollywood
Jeden z dwóch najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów zeszłego roku okazał się nie tylko satysfakcjonującym spełnieniem tych oczekiwań, lecz także moją ulubioną produkcją A.D. 2019. Całkowicie kupuję formę, na jaką postawił Tarantino. Godzinami mógłbym oglądać, jak bohaterowie przemierzają słoneczne Los Angeles w rytmie przebojów z epoki, spędzają wieczory i rozmawiają. Jestem zauroczony wątkiem Sharon Tate, której Tarantino złożył przepiękny hołd, a role Pitta (!) i DiCaprio są znakomite – obie te postaci są wysoko w rankingu moich ulubionych bohaterów stworzonych przez Tarantina. Ostatnie pół godziny jest zaskakujące, oczyszczające i cholernie satysfakcjonujące. Na pewno nieraz wrócę wraz z Tarantinem do końcówki lat 60.
2. Avengers: Koniec gry
To drugi ze wspomnianych wyczekiwanych filmów i kolejny, który mnie usatysfakcjonował. Mam do MCU bardzo emocjonalny stosunek, podobnie jak do bohaterów oglądanych przez tyle lat, zatem seans Końca gry, podsumowania dotychczasowej drogi przebytej przez nich, był niemałym przeżyciem. Szczęśliwie bracia Russo poradzili sobie z materiałem i choć Koniec gry nie jest pod względem dramaturgicznym czy fabularnym tak dobre, jak Wojna bez granic, to nadal wspaniała rozrywka i święto fanów kinowego uniwersum Marvela, a o scenie z portalami będzie się z pewnością mówiło przez lata.
3. Na noże
Ostatni film obejrzany przeze mnie w 2019 roku. Znakomita rozrywka. Po zwiastunach byłem zaintrygowany, ale dopiero świetne recenzje sprawiły, że – parafrazując Django – Johnson zdobył moją uwagę. Bardzo dobrze napisana i kapitalnie obsadzona historia, nieprzewidywalna, miejscami pioruńsko zabawna. Bardzo mnie cieszy, że pierwsze skrzypce gra tu utalentowana Ana De Armas, która już w Blade Runner 2049 pokazała, że znakomicie sprawdza się w rolach dramatycznych. W Na noże zaliczyła kolejny świetny występ.
4. Historia małżeńska
Historią małżeńską zainteresowałem się z kolei już na etapie trailerów, głównie dzięki świetnemu pomysłowi na pokazanie dwóch spotów – każdego z perspektywy innej postaci. Film Baumbacha to poruszający zapis trudnego rozwodu, w którym najwspanialsze jest to, że reżyser nie staje po żadnej ze stron. Zarówno Charlie, jak i Nicole mają swoje racje i obojgu można coś zarzucić, dla obu rozwód jest też wykańczający emocjonalnie. Świetny scenariusz perfekcyjnie realizują aktorzy, na czele ze Scarlett Johansson i Adamem Driverem, których aktorstwo rozsadza ekran.
5. Joker
Joker to koncert Joaquina Phoenixa, który tworzy tu wybitną, totalną kreację. To, jak przeobraża się w Arthura Flecka (a potem, jako Fleck, w Jokera) jest pokazem naprawdę wyjątkowego aktorstwa i trudno wyobrazić sobie w tej konwencji lepszą interpretację tej postaci. Sam film to fascynujące studium upadku człowieka, w którym bardzo sprzeczne odczucia wzbudza moment ostatecznego „pęknięcia”. Z jednej strony czujemy dziwną satysfakcję, z drugiej – żal, że wrażliwy, skrzywdzony człowiek został tak bardzo przytłoczony.
Rafał Donica
1. Irlandczyk
Gdy wydawało się, że Martin Scorsese na dobre zmienił swojego ulubionego aktora z Roberta De Niro na młodego wilka Leonardo DiCaprio, twórca Taksówkarza nieoczekiwanie powrócił do klimatów mafijnych i starej aktorskiej ekipy. W Irlandczyku mogliśmy dzięki temu zobaczyć ponownie na wspólnym ekranie Roberta De Niro i Joego Pesci (którzy w duecie wymiatali w takich filmach mistrza, jak Wściekły byk, Chłopcy z ferajny i Kasyno), a na drugim planie mignął też Harvey Keitel, z którym Scorsese pracował na początku kariery (Ulice nędzy, Taksówkarz). Szkoda jedynie, że w filmie, który w pewien sposób podsumowuje nie tylko karierę aktorską wyżej wymienionych, ale i całą twórczość mafijną Scorsesego, zabrakło miejsca dla Raya Liotty. Mogliśmy za to cieszyć oczy ponownym spotkaniem De Niro i Ala Pacino (po raz pierwszy u Scorsesego), który daje w Irlandczyku najlepszy występ od lat. Sam film to opowiedziana w spokojnym tempie historia płatnego zabójcy działającego przez dekady dla mafii i mającego związek z zaginięciem Jimmy’ego Hoffy. Mimo niewielu scen akcji, braku dynamiki / szybkiego montażu i ogólnie powoli sączącego się tempa opowieści opartej na dialogu i aktorskich niuansach, trwający trzy i pół godziny film oglądałem z niesłabnącym zachwytem, nie mogąc oderwać się od telewizora (ok, jeden raz musiałem do toalety). Delektowałem się zdjęciami, montażem, dialogami, kapitalną grą aktorską i chemią między aktorami (Pesci, Pacino i Stephen Graham – na najwyższym poziomie!). Robert De Niro też powrócił po latach do wysokiego poziomu, pod skrzydłami Scorsesego nie mogło być zresztą inaczej.
W ubiegłym roku twórca Kasyna rozpętał w internecie niemałą burzę, do której aktualnie dołączył Terry Gilliam (podzielając zdanie Scorsesego), kiedy to twórca Wściekłego byka naskoczył na filmy Marvela. Nie zrobił tego jednak z pozycji emerytowanego, sfrustrowanego reżysera, którego filmy już nikogo nie interesują… Nie, jednocześnie z atakiem (słusznym czy nie, to już każdy musi ocenić sam) na Marvela, którego filmy nazwał parkiem rozrywki, dał widzom kolejne wielkie dzieło ze starej szkoły kina – dostojne, wystawne, nakręcone z pietyzmem i dbałością o szczegóły oraz kontemplację chwili (na co w komiksowych filmach czasu faktycznie nie ma). Irlandczyk to kino przez wielkie „k”, znakomicie opowiedziane i fantastycznie zagrane, udowadniające, że mimo 77 lat na karku Scorsese ma jeszcze wiele do powiedzenia we współczesnym show-biznesie. Aktualnie w filmografii twórcy Króla komedii w zapowiedziach na 2021 rok możemy znaleźć tytuł Killers of the Flower Moon, a w rolach głównych widnieją Robert De Niro i Leonardo DiCaprio. Dwaj ulubieni aktorzy Scorsesego, stary i młody wilk na jednym planie? Będzie się działo!
2. Joker
O tym filmie i kreacji Joaquina Phoenixa napisano już chyba wszystko i na wszystkie sposoby. Nie jestem wielkim miłośnikiem komiksów ani postaci Batmana czy Jokera. W filmie Todda Phillipsa ujęła mnie wstrząsająca psychoanaliza jednostki chorej psychicznie, wciśniętej przez społeczeństwo do kąta, jednostki wyszydzanej i wytykanej palcami, szukającej odrobiny uczucia i swojego miejsca w świecie. Nieistotne jest dla mnie, że film bierze na tapet postać z komiksu, a w tytule stoi Joker. Byłaby to równie wstrząsające, i dojmująco smutne studium szaleństwa, gdyby w tytule stało np. John Doe, a sama postać nie miałaby komiksowych korzeni. Film Joker przejdzie do historii jako miejsce, w którym Joaquin Phoenix dokonał jednego z największych aktorskich popisów w historii kina. Taniec na schodach już został otoczony kultem, choć dla mnie osobiście najlepsze momenty w całym filmie to lekko rysujący się uśmieszek na twarzy Jokera, gdy zamykają się za nim drzwi windy, oraz wizyta w programie telewizyjnym Murraya. Wielki kawał kina!
3. Lighthouse
Czarno-białe, niepokojące dzieło Roberta Eggersa o stopniowym popadaniu w szaleństwo, nakręcone w niespotykanym formacie 1,19:1 (coś jak 1,37:1 w polskiej Zimnej wojnie, tylko jeszcze bliższe kwadratowi) to aktorski pojedynek Willema Dafoe’a z Robertem Pattinsonem. I choć młody aktor ustępuje jeszcze starszemu mistrzowi, to nie można powiedzieć, żeby zostawał za nim daleko w tyle. Zahipnotyzowały mnie dialogi i tarcia między postaciami oraz oniryczna fabuła i mocno paranoidalna atmosfera opowieści, przywołującej skojarzenia z kinem Davida Lyncha, szczególnie z trzecim sezonem Twin Peaks z 2017 roku. Zafascynowały ascetyczne, dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach kadry, które wraz z warstwą muzyczną sprawiały wrażenie, jakbym właśnie oglądał jakieś zaginione dzieło samego Stanleya Kubricka! Aż czekałem, kiedy któryś z bohaterów złapie za topór i utykając niczym Jack Nicholson w Lśnieniu, ruszy w pogoń za kolegą… Widać jak na dłoni, że Eggers wyraźnie podpierał się Kubrickiem, ale zrobił to w najlepszy z możliwych sposobów, bo diabelnie kreatywny, nie odtwórczy. Powstał niesamowity, oryginalny film, który można rozpatrywać na wielu poziomach i płaszczyznach. Mroczny i tajemniczy, a to najlepsze połączenie.
4. Rocketman
Nigdy nie było mi jakoś szczególnie po drodze z twórczością Eltona Johna (jestem wychowankiem Queen i The Prodigy), tym bardziej zaskoczyło mnie, jak bardzo dałem się pochłonąć filmowi poświęconemu jego osobie. Ogromna w tym zasługa Tarona Egertona (uwielbiam jego kreację z pierwszego Kingsmana), który przekonująco oddał na ekranie wewnętrzne rozbicie swojego bohatera i jego pogrążanie się w nałogach, ani razu nie popadając w fałszywy ton. Podobnie uniknął przerysowań i aktorskiego szarżowania w sekwencjach muzycznych, gdzie przedstawiał piosenki Eltona Johna według własnej interpretacji i, co najważniejsze, własnym głosem! Film Dextera Fletchera jawi się przez to jako muzyczna biografia znacznie bliższa życiu i bardziej… szczera, niż miało to miejsce w przypadku Bohemian Rhapsody, gdzie Rami Malek, ucharakteryzowany na Freddy’ego, poruszał jedynie ustami do słów piosenek Queen, przez co jego kreacja (moim zdaniem niezasłużony Oscar) kojarzyła mi się z programem Twoja twarz brzmi znajomo zamiast z filmową biografią jednej z największych legend muzyki. I podczas gdy Bohemian Rhapsody, na wyraźne życzenie żyjących członków Queen, stało się wymuskaną laurką dla Freddy’ego i spółki, Rocketman niemal w całości pozostaje gorzkim dramatem, filmową spowiedzią ujętą w ramy musicalu, rozliczeniem Eltona Johna z błędami, grzechami i demonami przeszłości. Rocketman znakomicie też działa na poziomie audiowizualnym. Niemal wszystkie piosenki są w interesujący sposób zainscenizowane, a występy sceniczne Eltona Johna to już prawdziwa perełka spod rąk i klawiatur specjalistów od efektów specjalnych.