Wysmakowana forma, wybitne aktorstwo i inteligentny scenariusz, a wszystko to zanurzone we frapującym klimacie absurdalnej groteski. Film Jorgosa Lanthimosa już na początku roku stał się mocnym kandydatem (żeby nie powiedzieć – faworytem…) do miana jednego z najlepszych filmów roku i patrząc wstecz na 2019, Faworyta była chyba tym filmem, który zrobił na mnie najmocniejsze wrażenie. Lanthimos znalazł tu idealny balans pomiędzy angażującym opowiadaniem historii atrakcyjnej i czytelnej dla różnych grup odbiorców a swoim autorskim, skręcającym w rejony mrocznego surrealizmu stylem. Faworyta to kino kompletne i fascynujące ilością subtelnych detali, półcieni, tworzących misterną kompozycję. Nie mam wątpliwości, że Lanthimos nakręcił ponadczasowy klasyk i być może jeden z najbardziej nieoczywistych przebojów sezonu nagród ostatnich lat.
Ten film przypomniał mi, jak brakuje we współczesnym kinie traktowania na serio metafizyki. Alice Rohrwacher z niezwykłą subtelnością, ale i bez asekurowania się ironicznymi mrugnięciami oka czy formalną ekwilibrystyką podjęła się w Szczęśliwym Lazzaro stworzenia filmowego misterium, które spięłoby w sobie duchową medytację i społeczny komentarz. Udało się to dzięki precyzji nieoczywistego scenariusza i reżyserskiemu wyczuciu – nawet zamaszyste metafory nie tracą u Rohrwacher przyziemnej skromności, a mistyczne uniesienia nie są narzucane, zamiast tego dyskretnie przebijając realistyczną fakturę. Szczęśliwy Lazzaro to wybitne kino, mówiące w wyrafinowany sposób o nierówności, wykorzystywaniu, ale i o dobroci i stoickim szczęściu.
Okrzyknięty w Cannes współczesnym arcydziełem, film Joona-ho Bonga to jeden z tych obrazów, który na przemian ekscytuje, porusza, a momentami wręcz przeraża. Po mistrzowsku skonstruowana opowieść o złączeniu losu dwóch rodzin – wydobywającej się z biedy i bajecznie bogatej – to nie tylko fascynująca mieszanka thrillera, dramatu obyczajowego i czarnej komedii, ale też doskonała metafora współczesności, z jej klasowymi układankami i napięciami. To nie tylko jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, ale i ostatniej dekady, znakomicie chwytający globalny zeitgeist i opakowujący go w pierwszej próby gatunkową rozrywkę.
Nowy film Roberta Eggersa był jedną z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier 2019 roku. Pokładane w nim nadzieje The Lighthouse spełnił z nawiązką – długo nie zapomnę tej hipnotycznej, intensywnej wyprawy w głąb obłędu i szaleństwa dwóch mężczyzn. Począwszy od rewelacyjnej strony estetycznej, wybitnych zdjęć i mrożącej krew w żyłach muzyki przez genialne kreacje Willema Dafoe i Roberta Pattinsona, kończąc na przewrotnej wiwisekcji męskości i targanego falami obsesji umysłu – w The Lighthouse wszystko jest perfekcyjne i zachwycające. To jeden z tych filmów, które bez zabawy w półśrodki atakują widza frontalnie swoją unikalnością, za nic mając ramy konwencji i box office’owe kalkulacje – nie oferując łódki przez wzburzone fale, lecz bezceremonialnie zapraszając do zanurzenia się w mrocznych odmętach.
Dzieło Hlynura Pálmasona to mój cichy faworyt festiwalowy 2019 roku – nie tak spektakularny, jak Parasite czy The Lighthouse, ale równie intrygujący i fascynujący swoją nieoczywistością. Odzywa się tu też moja słabość do kina skandynawskiego/nordyckiego, ale Biały, biały dzień oferuje dużo więcej niż malownicze krajobrazy Islandii i znajomą, chłodną intensywność psychologicznych zmagań głównego bohatera. Klasyczna konwencja jest przez reżysera wzbogacana o frapujące surrealistyczno-groteskowe zwroty, dzięki którym centralny temat zmagania ze stratą i demonami przeszłości zyskuje na świeżości i sile przekazu. Pálmason proponuje dramat, w którym zacierają się granice między rzeczywistością a paranoją, wydobywając z realistycznej tkanki nie tylko momenty łapiącej za gardło intensywności, ale i rodzaj szorstkiej, poetyckiej głębi. Film pojawi się w polskich kinach w 2020 roku.
Cztery filmy poniżej zachwyciły mnie niezwykle ciekawymi historiami i reżyserskich okiem. Różnica między nimi a pozycją pierwszą jest taka, że podczas gdy one są fikcją, Apollo 11 opiera się na czystej prawdzie. Jeśli dołożę do tego fakt, że z racji zainteresowań moment lądowania na księżycu od zawsze mnie fascynował, gdyż dowodził o sile naszego gatunku, nie mogłem wytypować innego filmu do miana tego najlepszego w 2019. Czym jest Apollo 11? Trudno go nazwać typowym dokumentem, bo brakuje mu typowych cech tego rodzaju kina. To po prostu perfekcyjnie zmontowany zapis jednego z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości, wykorzystujący odrestaurowane zdjęcia i dobrze uzupełniającą całość muzykę. Tylko tyle i aż tyle, by pogrążyć się w emocjach. Oscar jest raczej formalnością.
Za trzymanie w napięciu, liczne zaskoczenia fabularne, wielowarstwowość oraz kolejne podkreślenie faktu, iż kino koreańskie jest jednym z lepszych na świecie.
Za kolejne z rzędu celebrowanie kina w wykonaniu Quentina Tarantino, zarażanie widzów swą pasją i radością bijącą z każdego nakręconego kadru i aktorskiego popisu.
Za powalającą na kolana kreację Joaquina Phoenixa, której egzystencjalny ciężar naznaczył całe widowisko niezwykłym, niespotykanym wręcz dramatyzmem.
Za kolejny dowód na to, że zwykły dialog może przykuwać uwagę i trzymać w napięciu przez bite dwie godziny.