Trudno przypomnieć mi sobie seans, który był równie wielkim zaskoczeniem. Oczywiście nie zdziwiło mnie, że laureat Złotej Palmy okazał się wybitnym filmem, ale Parasite właściwie co chwilę skręca w nieznaną drogę, zmienia konwencję, powoduje, że widz otwiera szeroko oczy w zdumieniu. A poza tym to naprawdę rewelacyjna filmowa robota – od samej historii przez stronę techniczną do aktorstwa, wszystko stoi tu na najwyższym poziomie. Parasite jest produkcją wyjątkową i w 2019 roku nie miał sobie równych.
Uwielbiam takie filmy – niby proste, ciepłe, pokrzepiające, z morałem, ale jednocześnie nieidące po linii najmniejszego oporu. Może to banalne, ale po seansie poczułem, że moje życie w jakiś sposób się zmieniło, ta historia przemówiła do mnie bardzo wyraźnie. A rewelacyjni Viggo Mortensen i Mahershala Ali byli już tylko wisienkami na pysznym torcie. Niektórzy mówią, że to typowe hollywoodzkie kino nastawione pod Oscary, czyste rzemiosło – cóż, módlmy się o takich rzemieślników jak Peter Farrelly!
Poza samą końcową sceną, która moim zdaniem nie w pełni zagrała, ten film jest właściwie idealny – i to nie „jak na polskie warunki”, ale w sensie ogólnym. To piękna, mądra, bardzo dobrze opowiedziana historia, które ma w sobie o wiele więcej niż szokujący motyw chłopaka z poprawczaka udającego księdza. Tylko czekać, aż Bartosz Bielenia zostanie gwiazdą pierwszego formatu, może i międzynarodową. Takich kreacji się nie zapomina.
Vice to najlepszy film o tematyce politycznej, jaki widziałem – nie w ubiegłym roku, nie w ostatnim czasie, ale w ogóle. Oczywiście Christian Bale jest nie do poznania i tworzy wybitną kreację, sama historia ciekawi od początku do końca, ale to, co w tej produkcji zachwyca najbardziej, to oryginalność, nietypowe podejście, efektowne oraz efektywne sztuczki i triki. Lubię to uczucie, kiedy po seansie moją pierwszą myślą jest: „Czegoś takiego jeszcze nie widziałem” – dzięki biografii Dicka Cheneya znowu się u mnie pojawiła. A to naprawdę rzadkie przypadki.
Na piątym miejscu dwa filmy – niby różne, ale tak naprawdę bardzo podobne. Oba wzruszyły mnie, może nie do łez, ale do szklanych oczu na pewno. Choroba uzależnienia od narkotyków została w tych produkcjach pokazana z perspektywy rodzin narkomanów. Najbliżsi chcieliby pomóc, robią, co mogą, ale czasami po prostu nie mogą nic i muszą nauczyć się to akceptować. Dla niektórych te tytuły to zwykłe obyczajówki, dla mnie wywołujące mnóstwo emocji filmy o prawdziwych, poważnych problemach. Zarówno Powrót Bena, jak i Mój piękny syn są świetnie zagrane, i to nie tylko przez uznanych Julię Roberts i Steve’a Carrella, ale też gwiazdy młodego pokolenia.
Wyróżnienia dla filmów, które okazały się rewelacyjną rozrywką i dały mi w kinie mnóstwo frajdy:
Za dużo życia jest w tym filmie. Od dawna nie miałem tak, żeby jakaś produkcja sprawiała mi aż fizyczny ból, a tutaj nakręcająca się coraz bardziej spirala duszonych problemów, odpalająca w końcu z siłą bomby atomowej, nie bierze jeńców i każdy dostaje odłamkami. Tak bohaterowie, jak ich bliscy, dzieci czy w końcu widzowie. Mam zazwyczaj problem z dialogami w tego typu filmach, bo gdzieś tam z tyłu głowy siedzi mi fakt, że ich naturalność jest jednak wypucowana prze zastęp ludzi czytających kolejne wersje scenariusza, na spokojnie odmierzających każde słowo. W wersji Baumbacha jednak to poczucie gdzieś znikło, ponieważ z ust bohaterów leciał potok szczerości, a ja zatraciłem tutaj Johansson i Drivera i miałem przed sobą dwie postacie z krwi i kości. Uwierzyłem, że mogli się kochać; uwierzyłem również, że to uczucie mogło tak toksycznie korodować. Wielka aktorska popisówka i czysta maestria scenariuszowa. Chcę trzymać ten film w głowie, nie chcę do niego wracać. A scena z nożykiem to chyba moja ulubiona miniatura w tym roku.
Eggers po raz kolejny bierze porzuconą przez kino konwencję i wciska w nią kilogramy nowego życia. Niesamowite show dwóch aktorów, które jednak ani na moment nie wymyka się reżyserowi z rąk. A przy tym jest wielopłaszczyznowe w odczytaniu, bo to jednocześnie najlepsza adaptacja lovecraftowskich koszmarów, religijna alegoria, opowieść o mierzeniu penisów przez pryzmat różnicy wieku czy w końcu porażająca przypowieść o alkoholizmie, gdzie naturalne i nadnaturalne napięcie rośnie z każdą sekundą. A do tego wszystkiego jeszcze kapitalne wykorzystanie czarno-białych zdjęć, świetna muzyka i najwykwintniejsze „pierdol się” w historii kina, wychodzące z ust Willema Dafoe’a.
Nie jest to najlepszy Tarantino, jego styl i fascynacje są tutaj doładowane aż do porzygu, ale nie da się ukryć, że ta w pewien sposób magiczna podróż do czasów ostatnich podrygów największego Hollywood – u zarania chwili, gdy cała branża straci niewinność – to przemyślana co do sekundy laurka wystawiona przez geniusza. Przez obraz płyniemy powolutku i zupełnie rozumiem, że ktoś mógł odpaść podczas tego snucia się po spalonych słońcem ulicach Miasta Snów, ale mnie ta opowieść zahipnotyzowała na całego. Szczególnie że jest to również kapitalna historia o przyjaźni dwóch gości u schyłku swoich karier, gdy z robotą jest kłopot i koniec końców mają tylko siebie. Plus grupę poj$%ów na ganku. Kapitalne jak zawsze dialogi, świetne stopniowanie atrakcji – aż do finałowego katharsis.
Scenariusz technicznie tak dokładny, że spokojnie można na nim opierać całe kursy na studiach filmoznawczych. Znakomite połączenie rozwiązań z nieśmiertelnej klasyki kryminału z przemyślaną intrygą, błyskotliwym dawkowaniem kolejnych zaskoczeń i zmyłek, fantastycznym prowadzeniem aktorów i w końcu po prostu mnóstwem bezpretensjonalnej rozrywki. A Craigowy Benoit Blanc może być dla Riana Johnsona kluczem do całkiem ciekawej marki. Na plus również wymuskana strona techniczna – na planie nie ma zbędnego rekwizytu, wszystko ma tutaj swoje miejsce. Aż mnie denerwuje ten porządek.
A tutaj najbardziej zaskakujący seans tego roku, bo nagromadzenie kolejnych dziwacznych sytuacji jest podawane z konkretnym wyczuciem, a przy tych wszystkich szaleństwach Bong ani na chwilę nie traci z oczu brawurowego komentarza społecznego, który jest może i zbyt przerysowany, ale przez to też na dłużej zostaje w głowie. A do tego całość koncertowo zagrana. No i widz po seansie ma patologiczną wręcz chęć rozmawiania o tym, co właśnie zobaczył. Pełne zwycięstwo obranej drogi twórczej, unikalne jak karma mać.