Dlaczego MAM DOŚĆ kina SUPERBOHATERSKIEGO
Nie dolewaj, bo nie zjemy, czyli komuś tu chyba odjechały wrotki
Pozbawione jakichkolwiek hamulców tempo kręcenia obrazków o trykociarzach, oraz mnogość mocy takich, siakich i wszelakich, połączonych z boską kuloodpornością zaczyna mnie z lekka męczyć. Natłok niedających się już spamiętać czy odróżnić postaci i różnorodność ich kolorowych gaci, mieni mi się w oczach, przyprawiając o efekt vertigo. Jest takie powiedzenie, że co za dużo to i świnka nie chce; toć nie ma tygodnia, ba! dnia, ba! ba! godziny(!) niekiedy, żeby nie wyskoczył z lodówki nowy news masło maślane o jakimś kolejnym filmie czy serialu superbohaterskim, że nawet nie wspomnę o fazach nr 38, 39, 40… i planach na lata 2025-2063 z uniwersów, których nazw nie muszę tu chyba przytaczać.
A jednak toczę. Chodzi oczywiście o DiSiEu i EmSiJu, ręce same układają się do kawałka ŁaaajEmSiEj The Village People. Te zatem dwa molochy, te Goliaty wśród parków rozrywki, z którymi bezskutecznie walczy maleńki Dawid Scorsese wespół z klepiącymi go po plecach filmowymi rówieśnikami, dosłownie zalały nas superbohaterską falą, która mnie osobiście, choć mierzę metr dziewięćdziesiąt bez kapelusza, zakryła po nos i tylko patrzeć jak zacznie podtapiać. Nie chcę nawet myśleć jak bardzo niższy ode mnie, pod wodą jest biedny twórca Chłopców z ferajny.
Serialom już podziękuję
Widziałem wszystkie filmy z MCU i równie wszystkie z DCEU, nawet tę czarno białą wersję Ligi sprawiedliwości w aspekcie obrazu 4:3, dziesięć minut regulowałem odbiornik niech ich cholera weźmie. Aby nie gubić wątków i ewentualnych powiązań przyczynowo skutkowych między kinem a telewizją, obejrzałem jak bozia przykazała, całkiem fajny pierwszy serial MCU pod tytułem WandaVision, a za jakiś dłuższy czas stosunkowo sympatycznego Hawkeye’a, w międzyczasie zarzucając na ząb takie sobie What If…? Ale już Falcona i Zimowego żołnierza odpuściłem (obu) jakoś w trakcie trzeciego odcinka, bo mało mnie wciągnęło w fabułę, a i postaci mi lekko powiewały. Poza tym było tam małe oszustwo, bo w serialu nie było Kapitana Ameryki jakiego poznałem i lubiłem w filmach kinowych, tylko ktoś inny o takiej nazwie, zgłaszam do prokuratury. Mecenas She-Hulk odpuściłem w połowie pierwszego(!) odcinka, tak mnie to porwało i zachwyciło wizualnie. Za to Loki z niezawodnym Tomem Hiddlestonem okazał się wisienką na całym tym średnio smacznym serialowym torcie Marvela nie za słodkim takim, i jedynym tytułem który przekroczył barierę 8/10 w serwisie IMDb, co dla seriali ocenianych w tym serwisie i tak nie jest jakimś spektakularnym sukcesem. Żadna zresztą z propozycji MCU i DCEU nie trafiła do zestawienia TOP 250 najlepszych seriali wszech czasów. Za to dwa seriale ANTYsuperbohaterskie już tak; mowa o The Boys i Invincible, o których będzie większa mowa nieco niżej.
Teraz będzie spora dygresja i chwila oddechu od supków. Kiedyś oglądałem nawet słabe pozycje z tzw. kronikarskiego obowiązku samozwańczego krytyka filmowego, i kończyłem nawet najgorszy film, skoro już w niego wdepnąłem (seanse Trolla 2 czy Dziedzica maski bolą do dziś). Przełom nastąpił bodajże w trakcie seansu 3. odcinka Żywych trupów wlekących się jak flaki z olejem w tempie muchy w smole, kiedy to przerwałem po raz pierwszy coś, co zacząłem. Obecnie bardzo skrupulatnie dobieram tytuły za które się zabieram, szczególnie gdy dotyczy to czasożernych przecież seriali, i zaczynam tylko te, których emisja się zakończyła i obyła bez większego spadku jakości. Współczuję widzom Gry o tron (którą zarzuciłem po drugim sezonie), gdy dostali zdechłą rybą w twarz oglądając ten owiany dobrą sławą inaczej ósmy sezon. I tak postanowiłem ostatnio, że w miejsce taśmowo trzaskanych tasiemców MCU wolę nadrobić wysoko notowane na IMDb tytuły, jak m.in. kapitalne Full Metal Alchemist, Cowboy Bebop i Avatar: Legenda Anga, czy wprost genialny Mr. Inbetween, i po prostu rewelacyjny a mało nagłośniony miniserial Długa noc. Ale że tylko krowa nie zmienia zdania, gdy o jakimś serialu superbohaterskim jest szczególnie głośno, oczywiście chętnie i z ciekawością po niego – Ty nie, Mecenas She-Hulk – sięgam. A o jakimże serialu było dość głośno i równie dobrze? Jakiż to tytuł dał mi nadzieję na lepsze jutro i sprawił, że zacząłem dostrzegać zieleń trawy i światła na skrzyżowaniach? Ano wypuszczony przez konkurencyjną dla MCU stajnię, czarny koń wśród seriali superbohaterskich, kroczący rytmicznym krokiem w czołówce, brutalny i pełen czarnego humoru Peace-fuckin-maker!
…czyli serial, który ratuje kino superbohaterskie?
Już mało co, chyba tylko resztki entuzjazmu (wszystko do pierwszych Avengers i kilka filmów po, wciągnąłem niczym wyborne spaghetti) i tradycja, że do tej pory oglądałem wszystkie filmy MCU i DCEU, trzyma mnie jeszcze przy ruchomych obrazach o ubranych w wymyślne stroje herosach. Ci jednak z filmu na film i serialu na serial, zaczynają coraz mniej przypominać superbohaterów, których można jako tako brać na serio, a coraz bardziej grupę cosplayerowców po taniości, ubranych fikuśnie dla zwyczajnej beki. Pod koniec XX wieku na ratunek westernu o szlachetnych jeźdźcach znikąd, dobrych, prawych i sprawiedliwych do porzygu, pojawił się antywestern z takimi tytułami jak Tańczący z wilkami, Bez przebaczenia, zapomniany Ostatni żywy bandyta, czy powstały już w nowym millenium Open Range z tym aktorem podobnym do Saula z Better Call Saul.
I podobnie, jak w przypadku antywesternu, który odbudował zainteresowanie nomen omen westernem, szablonowe do znudzenia, samopowtarzalne kino superbohaterskie ratują – przynajmniej w moich oczach – już tylko tytuły… pozbawione stricte superbohaterskiego sznytu, ale przede wszystkim nieznośnego nadęcia, patosu i powagi (nie trawię Wojny bez granic, Końca gry i Eternals), posępne i mroczne, i te z jakimś pomysłem na siebie (nowy Batman). Uwielbiam tytuły dekonstruujące i wywracające do góry nogami mit superhero (The Boys, Invincible, Hancock, Watchmen – film i serial), albo te z kapitalnym humorem (Strażnicy galaktyki, Thor: Ragnarok, czy Legion samobójców ten reboot). Wspomniałem kilka nawiasów wcześniej, że nie weszły mi zbytnio dwie ostatnie odsłony Avengers, którymi zachłysnął się cały fandom. Jak na mój gust zdecydowanie zbyt wiele postaci wrzucono do jednego worka, przez co praktycznie żadna nie wybrzmiała tak, jak we własnych filmach. Nawet między ekipą Strażników galaktyki nie było tej chemii i humoru, co w dwóch odsłonach ich własnych filmów. Wojna bohaterów i Koniec gry to dla mnie misz-masz podobnego kalibru, co Player One Spielberga, do którego wpakowano 90% popkulturowych przedstawicieli filmów i gier komputerowych, przez co działo się tam tak wiele, że w efekcie nic. Thanos powiecie, jak śmiem nie ukorzyć się przed największym złolem galaktyki… Przed kim tu się kłaniać, przed kolesiem, którego chytry plan przewidywał losowe wybicie istniejącego życia, z opcją, że i on ma 50% szans na główną wygraną? Czy może coś przegapiłem i on jakoś był wypisany z tej loterii, w której każdy szczęściu dopomoże, każdy popiół wygrać może?
Dobrze widzieć, że w interesującym nas gatunku wciąż powstają, choć są w zdecydowanej mniejszości, tytuły odważne, inne, niepoprawne politycznie, nicujące konwencję na lewą stronę, z mega brutalnością, przekleństwami i trupami ścielącymi się gęsto. Jako że kolejny Thor spod ręki Waititiego okazał się żenująco nieśmieszną klapą, w MCU i DCEU czekam już chyba tylko na trzecią część Strażników galaktyki, drugi sezon Peacemakera i sequel tego udanego Legionu samobójców. Wszystkie trzy spod ręki Jamesa Gunna, który po mocnym potknięciu Waititiego pozostaje dla mnie jedyną reżyserską nadzieją dla obydwu komiksowych rozdawaczy kart. Ale najbardziej czekam na czwarty sezon The Boys, który pod każdym względem zjada na śniadanie wszystkie wyżej wymienione seriale, popija wyżej wymienionymi filmami, i beka radośnie, nazywając całą konkurencję poza kozackim Peacemakerem oczywiście, słabowitymi pizdeczkami. A Homelanderowi to Thanos może co najwyżej kanapki nosić, czym właśnie naraziłem się połowie ludzkości.