Nie dzwoń do Saula, bo stracisz nadzieję. Pożegnanie z cudownym serialem BETTER CALL SAUL
Im więcej lat mam już na liczniku, tym głębsze żywię przekonanie, że człowiek jest maszyną potrzebującą nadziei jako paliwa, dzięki któremu może jechać do życiowego przodu. Przez „nadzieję” rozumiem wiarę w zmianę. Nie musi to być coś pozytywnego – owa wiara może dotyczyć również kradzieży jako okazji do wzbogacenia się i przeprowadzenia życiowej rewolucji. Liczy się fakt, że człowiek rzadko jest zadowolony z teraźniejszości, dlatego ma nadzieję, to znaczy wierzy, że przyszłość będzie łaskawsza. Bez nadziei nie ma paliwa potrzebnego do funkcjonowania. Bez paliwa stoimy w miejscu. Gdy stoimy w miejscu, dopadają nas demony i ciągną na emocjonalne dno.
Jimmy McGill od samego początku serialu był człowiekiem pełnym nadziei. Urodził się przez mężczyznę, w którym widział nieudacznika. Wychowywał się w cieniu uzdolnionego brata, przez którego miał gigantyczne kompleksy. Był tym najgorszym z rodu, czarną owcą, kombinatorskim Jimmym Ślizgawką. Mimo to wierzył, że może odmienić swój los, wprawdzie na własnych, momentami dziwnych zasadach, ale nigdy nie można było mu odmówić woli walki. Zapisał się na korespondencyjny kurs prawa prowadzony na University of American Samoa, zatrudnił się w kancelarii brata na najniższym stanowisku, robił, co mógł, by być najbliżej zawodu, który chciałby wykonywać.
Z nadzieją jest taki problem, że jeżeli szybko nie przynosi wymarzonych owoców, to niektórzy ludzie o niej zapominają i idą na skróty w stronę zaplanowanych fruktów. Tak też było w przypadku Jimmy’ego: na przestrzeni kolejnych sezonów twórcy Better Call Saul – Peter Gould oraz Vince Gilligan – udowadniali, że Jimmy posiada wiedzę i jest uzdolnionym prawnikiem, ale jest niecierpliwy, nie ma szczęścia, dlatego woli oszukiwać ludzi. Najczęściej robił to w niewinny sposób, a to okradając nowo poznanych kumpli od szklanki z drogich zegarków, a to naciągając rozrzutnych biznesmenów na drogie drinki. Jimmy czuł wolę mocy, chciał przekraczać granice, pragnął udowodnić, że nie jest synem nieudacznika, gorszym bratem wielkiego prawnika Charlesa McGilla, lecz cwanym, przebiegłym i bogatym Jamesem McGillem, przed którym świat stoi otworem.
Wrócę jeszcze na chwilę do wspomnianych wyżej przeszkód – mam wrażenie, że nad bohaterem ciągle wisiało fatum. Być może to było związane z jego pochodzeniem, choć bardziej prawdopodobne, że istnienie tego pecha nie miało racjonalnego uzasadnienia. Liczy się fakt, że Jimmy’emu nigdy nie udawało się doprowadzić sprawy do końca i osiągnąć sukcesu. Tak było na przykład w przypadku sprawy Sandpiper.
Wypalająca się nadzieja
Gdy mówimy o nadziei napędzającej działania prawnika, trzeba byłoby najpierw wskazać punkt początkowy, z którego startował, a także metę, do której pragnął dotrzeć. O ile wydaje się, że cel jego postępowania był jasny – zdobyć kasę, żyć z Kim, ale też zdobyć szacunek palestry w Albuquerque – o tyle wyznaczenie linii startu może być problematyczne. W końcu powolutku piął się w górę drabiny zawodowej, stworzył związek z kobietą, na której bardzo mu zależało, ale to wciąż było dla niego za mało. Osiągał coraz większe sukcesy, a i tak dał się wplątać w gangsterskie porachunki rodu Salamanca.
Paradoksalnie, z biegiem czasu wypalała się napędzająca go nadzieja. Jimmy angażował się w coraz większe przekręty, ponieważ nie wierzył, że w inny sposób może osiągnąć sukces materialny. Brak nadziei sprawił, że zawładnęły nim złe moce, bo trudno inaczej nazwać tak emocjonalne zaangażowanie w sprawę zniszczenia dobrego imienia Howarda.
Jeszcze lepiej wypalającą się nadzieję widać w losach Kim Wexler. Niewiele wiadomo o jej przeszłości, na pewno była córką alkoholiczki wykorzystywaną do okradania sklepów. Później tak jak Jimmy pracowała w pokoju pocztowym kancelarii Howarda i Chucka, która opłaciła też jej studia prawnicze. Kim była szalenie uzdolnioną prawniczką, bardzo uporządkowaną, merytoryczną, podchodzących do klientów z empatią. Wystarczyło jednak, że zbliżyła się do Jimmy’ego, żeby poczuć, że ciężka praca nie popłaca, skoro można znacznie łatwiejszymi sposobami osiągnąć sukces. Dała się wchłonąć przestępczemu światkowi, pozwoliła sobie na to, by balansować na granicy obowiązujących przepisów, a co najgorsze – podobało jej się to. Jej nadzieje pękły jak bańki mydlane w obliczu rozpościerających się przed nią perspektyw, a przede wszystkim wobec rzeczywistości, jaką ujrzała za kurtyną zakłamanego świata prawników. Co bowiem istotne, w świecie Better Call Saul sprawy sądowe nie służyły dążeniu do prawdy, lecz były spektaklami teatralnymi, w których oklaskiwano najbardziej biegłych i cwanych oratorów.
Światem rządzi poczucie beznadziei
Utrata nadziei i bolesne tego konsekwencje to także doświadczenie Mike’a w związku z utratą syna, a także Nacho, który uwikłał się w narkotykową wojnę, mimo że miał obok siebie porządnego ojca. Wydaje się, że obaj mężczyźni byli naprawdę dobrymi ludźmi, ale jeden zły czyn pociągał kolejny, przez co rozlew krwi był w ich przypadku nieunikniony.
O Better Call Saul można pisać na wiele sposobów oraz z punktu widzenia wielu bohaterów. Dla mnie, osoby bardzo emocjonalnie podchodzącej do kolejnych odcinków dzieła stacji AMC, amerykański serial jest właśnie o konsekwencjach utraty nadziei. Gould i Gilligan pokazują, że rzeczywistość nie jest sprawiedliwa i nie płaci uczciwie za podejmowane przez ludzi starania. Może Jimmy po wielu latach osiągnąłby wyższy status, ale po co, skoro kilka przekrętów mogło go ustawić finansowo. Po co Kim praca w korporacji, skoro współpraca z Jimmym dawała jej mnóstwo satysfakcji. Mike wiedział, że wdowa po jego synu wykorzystuje go, ale mężczyzna i tak był na przestępczej ścieżce, bo chciał zapewnić wnuczce godziwy byt.
Światem zatem nie rządzą pieniądze. Światem rządzi poczucie beznadziei.
Bunt bohaterów
Co istotne, nie chodzi tylko o sprawy materialne. Już wyżej zasygnalizowałem, że niezgoda bohaterów Better Call Saul na zastaną rzeczywistość wynika także z pobudek dotyczących poczucia niesprawiedliwości funkcjonującego systemu. Najlepiej to zresztą pokazał odcinek, w którym Jimmy wybierał stypendystów fundacji imienia swojego zmarłego brata. Liczyły się osiągnięcia na papierze, a nie fakt, że ktoś może być uzdolniony, ale biedny. Drzwi do sukcesu zamykają się przed dzieciakami biedakami urodzonymi w patologicznych rodzinach.
Bunt bohaterów serialu bierze się z poczucia zapętlenia, egzystencji ciągle w tych samych ramach bez nadziei na poprawę losu, który próbują przełamać bandyckimi metodami. Gould i Gilligan pokazują, że nie ma co liczyć na awans społeczny bez przekroczenia społecznych norm. Albo się urodzisz w dobrej rodzinie, albo jesteś skazana na niezadowalającą wegetację.
Ten element Better Call Saul przeraża mnie najbardziej. Jako ludzie jesteśmy przecież głodni sukcesów. Marketing i popkultura podsycają w nas potrzeby zmian. Jesteśmy zranieni narcystycznym ukąszeniem, przez które nie akceptujemy faktu, że być może od początku do końca pisane nam jest życie ciągle na tym samym szczeblu drabiny społecznej. Skoro jesteśmy napompowani hasełkami w rodzaju SKY IS THE LIMIT, a jednocześnie rzeczywistość jest tak zbudowana, że poszczególne jej elementy są zamknięte dla ludzi dobrze urodzonych i sytuowanych, to jesteśmy jako społeczeństwo wręcz skazani na pojawianie się kolejnych Jimmych McGillów i Walterów White’ów, którzy za wszelką cenę pragną udowodnić, jacy są wybitni.
Na wymarzony szczyt
Brak nadziei nie zabija człowieka. Gdy znika nadzieja, nie pozostaje w człowieku pustka. Ów brak też jest uczuciem – kamieniem u szyi ciągnącym na dno. Jimmy pragnął być wielki, w ostatnim odcinku serialu udowodnił przed sądem, że bez niego wielki Heisenberg byłby tylko podrzędnym handlarzem narkotyków. Nie piszę o nim per „Saul Goodman”, bo to tylko persona potrzebna dla świata zewnętrznego. To bowiem Jimmy McGill pragnął destrukcji – bo w niej się potrafił odnaleźć, bo za jej pomocą potrafił udowodnić, że jest uzdolnionym prawnikiem.
Brak nadziei, który zamieszkał w nim na dobre po rozstaniu z Kim, sprawił, że jego ścieżka się wreszcie wykrystalizowała. Był konsekwentny i bezwzględny. Świadomie naginał przepisy prawa podług swojej amoralnej woli. Nadzieja na zmiany utrzymywała go w iluzji, że ciężka praca popłaca, co go sukcesywnie wypalało od środka. Brak nadziei dał mu niespotykane dotąd siły. Dzięki temu osiągnął upragniony sukces. Może przez to trafił do więzienia, ale przez kilka lat żył jak król. Przed erą Saula Goodmana była udręka, po tej erze była czarno-biała, nudna egzystencja. Życie w skórze Saula Goodmana pomogło wspiąć się Jimmy’emu na wymarzony szczyt.
Jimmy żył bez nadziei, ale jako Saul sprzedawał ją innym. Czy to nie piękne w kapitalizmie? Pif paf, zadzwoń do Saula, a za odpowiednią kwotę odzyskasz nadzieję na lepsze życie z dala od więziennych krat.