Oda do BATTINSONA. Jak emo-wampir został NAJLEPSZYM BATMANEM w dziejach kina
Kiedy w maju 2019 roku ogłoszono, że Robert Pattinson zostanie nowym Batmanem, wściekłość, szok i niedowierzanie opanowały media społecznościowe. Wielu fanów Mściciela z Gotham nie potrafiło pogodzić się z faktem, że ich ukochanego superherosa ma zagrać gwiazdor Zmierzchu. Wynikało to przede wszystkim z nieznajomości dorobku aktora, który przez prawie dekadę robił wszystko, by zerwać z wizerunkiem lśniącego w słońcu wampira z romansu dla nastolatek. I robił to NAPRAWDĘ dobrze.
Po latach wyczekiwania przedłużającego się w związku z pandemią wreszcie, 4 marca 2022 roku, do kin trafił Batman w reżyserii Matta Reevesa, który pokazał zupełnie nowe oblicze kina superbohaterskiego. W tym surowym, ponurym i fenomenalnie zrealizowanym thrillerze, który przywodzi na myśl najlepsze filmy Davida Finchera, Pattinson odnalazł się jak ryba w wodzie. Doskonale przygotowany i absolutnie oddany swojej roli, stworzył postać człowieka zagubionego, owładniętego żądzą zemsty, przepełnionego bólem, żalem i wstrętem do samego siebie, którego przed rozsypaniem się na kawałki chroni tylko gruby czarny pancerz. Zakłada go co noc pod pretekstem obrony Gotham, lecz tak naprawdę desperacko szuka ujścia dla swojej tłumionej złości i agresji.
Tworząc tak nieoczywistą postać, która jest jednocześnie hołdem dla komiksowego pierwowzoru i niesamowicie współczesnym spojrzeniem na Mrocznego Rycerza, Robert Pattinson dokonał niemożliwego. Rozsądził toczący się od lat spór o to, czy to Keaton, Bale czy Affleck zasługują na tytuł najlepszego filmowego Batmana. Od 4 marca 2022 roku właściwa odpowiedź jest już tylko jedna.
Każdy ma swojego Batmana
Na wstępie zaznaczę, że odkąd po raz pierwszy zobaczyłam film Batman – Początek, należałam do #TeamChristianBale, a moja miłość do jego interpretacji Mrocznego Rycerza rosła z każdym kolejnym filmem. Wybaczałam mu wszystkie niedociągnięcia w roli Batmana i podziwiałam ze wzruszeniem, jak wzrasta, upada i podnosi się jako Bruce Wayne. Do wszystkich fanów Batflecka, którzy przewracają w tym momencie oczami – nie będę przytaczała tutaj dziesiątek rankingów, plebiscytów kinomanów, opinii krytyków i wyników na Rotten Tomatoes na poparcie swojej tezy. Dopóki nie zakłamujecie rzeczywistości i nie obrażacie zdolnych twórców i aktorów – kochajcie sobie, kogo chcecie.
Ten sam komunikat mogę zresztą zaadresować do moich braci i sióstr zakochanych w Mrocznym Rycerzu z trylogii Nolana. Wiem, że przez ostatnie kilkanaście lat byliśmy pewni, że nikt nie jest w stanie przebić tego, co zaprezentował Bale. Jednak gdy ktoś dokonuje tego właśnie na naszych oczach, to raczej powód do radości i wzruszeń, a nie do wyzywania go od najgorszych. Cieszmy się, że możemy być świadkami narodzin godnego następcy Christiana Bale’a. W końcu Robert Pattinson będzie tym Batmanem, na którym będą wychowywały się nasze dzieci. Ja jako dziewczynka, która wkraczała w świat superbohaterów w drugiej połowie lat 90., bardzo im tego zazdroszczę.
Wampir, który został nietoperzem
Robert Pattinson to jeden z moich ulubionych aktorów, w związku z czym nigdy nie rozumiałam oburzenia, jakie wywołało obsadzenie go w roli Mściciela z Gotham City i naturalnie nie należałam do grona osób wyśmiewających angaż „Edwarda ze »Zmierzchu«” do roli Batmana. Od wielu lat wiedziałam, że jest to jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia, co udowodnił swoimi niesamowicie zróżnicowanymi kreacjami. Czym innym jest jednak dowodzenie swojego talentu w niezależnych produkcjach, takich jak Good Time, Lighthouse czy Rover, a czym innym zmierzenie się z najbardziej ikonicznym superbohaterem w dziejach popkultury. Dlatego, choć wierzyłam w jego umiejętności aktorskie, mój niepokój przed premierą Batmana rósł wprost proporcjonalnie do ekscytacji. Był zarówno wynikiem obaw, czy Matt Reeves stanie na wysokości zadania, jak i niepewności co do tego, jak poradzi sobie Pattinson.
Na szczęście nie zawiódł mnie żaden z nich. Batman to dzieło zrealizowane perfekcyjnie (o czym pisałam m.in. w naszej redakcyjnej recenzji), zaś odtwórca tytułowej roli… właśnie został legendą kina. To zabawne, że kiedy ogląda się Pattinsona w jego pierwszych rolach, szczególnie w Zmierzchu, można dostrzec, jak niewyobrażalnie zagrywa się w każdej ze scen. Sam aktor tłumaczy to swoim ówczesnym bardzo młodym wiekiem i chęcią stworzenia jak najbardziej artystycznej kreacji, co w owym czasie, jak widać, kojarzyło mu się z przybieraniem bardzo dziwnych wyrazów twarzy i wypowiadaniem wszystkich kwestii na przydechu. W Batmanie jest zupełnie odwrotnie. Niezależnie od tego, czy są to sceny Batmana, czy obnażonego ze swojej zbroi Bruce’a Wayne’a – aktorstwo Pattinsona jest oszczędne, surowe, a przy tym niezwykle poruszające.
Oczy Roberta Pattinsona
W związku z faktem, że przez większość filmu twarz aktora jest ukryta pod maską, nie ma tu za dużego pola do aktorskich popisów. I w tym właśnie tkwi haczyk, bo uznanie tego za łatwe zadanie mogłoby zgubić mniej utalentowanego artystę. Nie licząc kilku krótkich sekwencji z udziałem Bruce’a Wayne’a, Pattinson gra w tym filmie wyłącznie oczami. Swoim spojrzeniem potrafi wyrazić zarówno przygniatający go ból, obezwładniającą go złość, jak i narastający pociąg do Seliny Kyle. Następujące po sobie sceny, w których obawia się, że Riddler odkrył jego tożsamość i za chwilę zostanie pozbawiony jedynej rzeczy, która trzyma go w ryzach, są najlepszym dowodem na to, jak perfekcyjnie udało mu się opanować sztukę wyrażania całej palety emocji ekstremalnie oszczędnymi środkami.
Wzorując się na milczących bohaterach ze spaghetti westernów Sergia Leone, gwiazdor Lighthouse nie wdaje się w zbędne pogawędki i rzadko rozjaśnia swoje oblicze uśmiechem (jeśli dobrze pamiętam, zdarza się to jeden raz na cały film). Krocząc powoli w swoich ciężkich butach i sfatygowanym kostiumie, stąpa po cienkiej linie między perfekcją a śmiesznością. Jeden fałszywy ruch, jedno zbyt wymowne spojrzenie i cały jego pieczołowicie zbudowany wizerunek mógłby wywołać niezamierzony komizm. Pattinson wychodzi jednak z tej próby obronną ręką, bodaj tylko raz tracąc równowagę, co przywodzi na myśl kreację Michelle Pfeiffer w Powrocie Batmana z 1992 roku (który, nawiasem mówiąc, jest ulubionym z batmańskich filmów Pattinsona). Nie chodzi tu oczywiście o stosowanie takich samych środków wyrazu, lecz o podobne balansowanie na granicy przesady. Zarówno Catwoman sprzed 30 lat, jak i współczesnemu Batmanowi udaje się tej granicy nie przekroczyć. Aktor trafia w punkt także w kwestii głosu, którym oprowadza nas po swoim świecie, jak na typowego detektywa z filmów noir przystało.
Nieznośny ból istnienia
Sukces Pattinsona tkwi między innymi w tym, że nie ogranicza się do powielania utartego schematu bezimiennego twardziela pokroju rewolwerowca z trylogii dolarowej. Nie jest Jasonem Stathamem z Jednego gniewnego człowieka czy Ryanem Goslingiem z Drive. Jego poza ma drugie dno, o którym nie pozwala nam zapomnieć ani aktor, ani powtarzający się utwór Something in the Way kolejnej legendarnej postaci stanowiącej tu źródło inspiracji. Na każdym kroku przypomina nam, że bohater, któremu się przyglądamy, mało ma jeszcze z superherosa, którego podziwialiśmy w filmach Tima Burtona czy Christophera Nolana. Bo choć Bruce Bale’a, któremu zdecydowanie najbliżej do kreacji młodszego kolegi, z każdą kolejną odsłoną trylogii stawał się coraz bardziej autodestrukcyjny, zawsze przyświecały mu idee większe niż on sam i ważniejsze niż jego osobiste życzenie śmierci. Tymczasem u bohatera najnowszego filmu nieszczególnie widać chęć poświęcania się dla Gotham (chyba że tylko po to, by skrócić swoje cierpienie). Przeważają osobiste pobudki. Przywdziewanie kostiumu samozwańczego stróża prawa jest nałogiem, bez którego nasz protagonista nie potrafi funkcjonować. Jak wspomniałam już wcześniej, zakłada go nie tylko po to, by ochronić się przed ciosami zbirów niszczących jego rodzinne miasto, lecz przede wszystkim dlatego, by schować się przed światem, w którym kompletnie nie radzi sobie bez maski.
Tak pełna niepewności, wątpliwości i lęków, a przez to tak niesamowicie ludzka wersja Batmana pojawia się na ekranie po raz pierwszy. Z jednej strony oddając charakter postaci z komiksu Year One, a z drugiej wpisując się w dyskusję na temat męskości, jaka toczy się we współczesnym świecie. Nikt wcześniej nie skupił się tak bardzo na traumie, poszukiwaniu tożsamości i koszmarnej kondycji psychicznej Bruce’a Wayne’a, a już na pewno nie przeniósł ich tak dobitnie na postać Batmana. Michael Keaton był Bruce’em nieśmiałym i niepewnym siebie, Christian Bale udawał bon vivanta, by ukryć swoje cierpienie, a Ben Affleck sapał i krzywił się, by pokazać zmęczenie starzejącego się miliardera. Każdy z nich, przywdziewając strój Batmana, przeistaczał się jednak w nadczłowieka – odważnego, perfekcyjnie wyszkolonego i świetnie wyposażonego w rozmaite gadżety. Tymczasem Batman Pattinsona, w skórzanej masce i stroju pozbawionym efekciarskich bajerów, nie do końca radzi sobie nawet ze swoim sprzętem. Potyka się, popełnia błędy, wątpi w siebie i równie łatwo traci rezon co panowanie nad sobą. Pozory stwarzane przez panicza Wayne’a nie interesują go natomiast kompletnie. Nie ma siły wstawać rano z łóżka, więc tym bardziej żadna siła nie jest w stanie zmusić go do strojenia się i udawania, że czerpie z życia jakąkolwiek radość. I choć jest najmłodszy z wszystkich wymienionych Batmanów, jest o wiele bardziej niż jego poprzednicy rozczarowany i pozbawiony złudzeń, że Gotham może stać się lepszym miejscem. W finale dostrzega promyk nadziei. Znów jest to jednak nie tyle nadzieja na lepsze jutro, co na odnalezienie swojego miejsca w świecie.
Matt Reeves był zachwycony tym, jak niebezpieczny, pozbawiony hamulców, a jednocześnie bezbronny potrafi być Pattinson, kreując role w Good Time czy Lighthouse. Właśnie dlatego pisał scenariusz Batmana z myślą o tym konkretnym aktorze, nie mając pojęcia, czy w ogóle zgodzi się przyjąć tę rolę. Okazało się jednak, że Pattinson marzył o niej od dawna, dostrzegając w postaci Batmana znacznie więcej niż popkulturową ikonę. I pewnie właśnie dlatego spotkanie tych dwóch artystów przyniosło tak satysfakcjonujący efekt. Może nie wszyscy potrzebowali nowego Batmana, może nie każdy widz zasługuje na kontakt z tak wrażliwym i artystycznym ujęciem jego postaci… Niezaprzeczalny jest jednak fakt, że Batman AD 2022 to bohater jednocześnie wierny komiksom i ucieleśniający bolączki znane współczesnym widzom, który właśnie zapisuje się w historii jako jeden z najlepiej zagranych i najbardziej nieoczywistych superbohaterów w dziejach kina.