THOR: MIŁOŚĆ I GROM. Zmierzch bogów, triumf serca [RECENZJA]
Taika Waititi ponownie zaprasza nas w szaloną podróż do (Nowego) Asgardu i innych królestw nie z tego świata, by opowiedzieć prostą historię o rzeczach najważniejszych. Po świetnie przyjętym Thorze: Ragnaroku, którego sukces wynikał przede wszystkim ze świeżości i radykalnej metamorfozy boga piorunów, podniesienie poprzeczki wydawało się wręcz niemożliwe. Nowozelandzki artysta po raz kolejny udowodnił jednak, że jego wyobraźnia nie zna granic. Nie kłamał, kiedy mówił, że nakręcił najbardziej szalony film w swojej karierze. Thor: Miłość i grom to absolutnie unikatowe przeżycie.
Popkulturowa mieszanka wybuchowa
Jako fanka trzeciej odsłony przygód Thora, która uważa ją za najlepszy film Marvela, byłam przekonana, że kolejne spotkanie z bogiem piorunów i jego świtą przyniesie mi wiele radości. Szczególnie że do obsady powróciła jedna z najlepszych aktorek swojego pokolenia, a dołączył do niej mój ulubiony Batman sprzed panowania Battinsona. Nawet ja nie spodziewałam się jednak, że Waititiemu uda się stworzyć obraz jeszcze bardziej szalony, śmieszniejszy i odważniejszy, a przy tym znacznie głębszy od tego, którym zachwycił świat w 2017 roku.
Podczas gdy Ragnarok oscylował na pograniczu burleski i space opery, w Miłości i gromie brakuje chyba tylko westernu. Waititi z wielką finezją żongluje gatunkami – począwszy od horroru, przez komedię romantyczną, na melodramacie skończywszy – okraszając całość swoim charakterystycznym, absurdalnym humorem i zjawiskowymi scenami walk. Wszystko to, wbrew wszelkiej logice, składa się w spójną i konsekwentną całość. Nawet wtedy, gdy po chwilach grozy następują sceny komediowe, nic tu nie zgrzyta, a nastrój widza, zgodnie z założeniem twórcy, zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomaga w tym nieoczywista ścieżka dźwiękowa, na której znalazły się zarówno utwory Guns N’ Roses, jak i Abby.
By osiągnąć efekt popkulturowej mieszanki wybuchowej, Waititi czerpie oczywiście nie tylko z bogactwa muzyki popularnej. W swoim filmie mniej lub bardziej dosłownie cytuje różne dzieła, tradycyjnie – trochę z nich drwiąc, a jednocześnie podchodząc do nich z ogromną dozą sympatii. Nie trzyma się kurczowo komiksowego pierwowzoru, ale wykorzystuje mnóstwo elementów oryginalnej historii Odinsona, a do tego kilkakrotnie odtwarza na ekranie kadry z komiksów, co robi iście piorunujące wrażenie. Warstwa wizualna jest zresztą kolejna rzeczą wyróżniającą filmy Waititiego na tle innych produkcji MCU, które w znacznej większości cechuje styl zerowy.
Zmierzch bogów
Jeśli chodzi o warstwę fabularną, reżyser zaczyna z wysokiego C, otwierając film niezwykle poruszającą sceną, która ściśnie was za gardło, zanim zdążycie porządnie rozsiąść się w fotelu. Ta emocjonalna uwertura stanowi zapowiedź przewodniego motywu dzieła i jego niezwykle ateistycznej wymowy. Tak, Taika Waititi nakręcił film o bogach, by pokazać, że miłość i dobro to typowo ludzkie odruchy, które nie mają nic wspólnego z boskimi mocami. Czego innego spodziewaliście się po twórcy dzieła o małym wielbicielu Hitlera, które ośmieszało nazizm?
Podczas rzeczonej pierwszej sceny poznajemy Gorra, w kwestii którego Taika również nie mijał się z prawdą. Kreowany przez Christiana Bale’a rzeźnik bogów to zdecydowanie najbardziej przerażający i jeden z najlepiej zagranych złoczyńców w historii kinowego uniwersum Marvela, którego motywacje są przekonujące i niepozbawione sensu. Miłośników komiksów może rozczarować skondensowanie jego historii do absolutnego minimum, ale nawet w ciągu tych kilkunastu minut, które dostaje na ekranie, Bale wyciska ze swojej postaci więcej niż niejeden antagonista przez cały film. Jego wątek jest zresztą przepięknie poprowadzony, jego los fantastycznie splata się z losem głównego bohatera, finał jego historii zaś dowodzi, że Waititi to naprawdę twórca jedyny w swoim rodzaju. Twórca, który nie tylko wprowadził do MCU pierwszego faktycznie budzącego grozę przeciwnika, ale też uczynił z najnudniejszego wątku romansowego franczyzy przepiękną historię o miłości. Być może nie aż tak piękną, jak motyw trójkąta miłosnego, który również pojawia się w Miłości i gromie, ale szczerze ujmującą i romantyczną.
Triumf serca
Relacja Thora i Jane Foster została tu ukazana z charakterystyczną dla Waitiego dbałością o pozornie nic nieznaczące szczegóły, z lekką ironią i ogromną prostotą. Sekwencja przedstawiająca historię ich związku zasługuje na rozwinięcie w odrębnym, przynajmniej krótkometrażowym filmie, a to, co dzieje się między nimi w ostatnim akcie… powinno być pokazywane jako materiał instruktażowy dla twórców, którzy chcą się nauczyć, jak współcześnie opowiadać o relacjach damsko-męskich. Jane Foster została wreszcie uratowana, ale nie przez dzielnego rycerza z młotem w dłoni, lecz przez scenarzystę, który spełnił obietnicę złożoną Natalie Portman – napisał dla niej rolę, która nie uwłacza jej możliwościom aktorskim, a nawet wykorzystuje jej naturalne predyspozycje do osiągnięcia komicznego efektu.
Bryluje tu także Tessa Thompson jako Walkiria, Chris Pratt jako Quill, Russell Crowe jako Zeus i oczywiście reżyser w roli Korga. Bezkonkurencyjne są także kozy – kolejny ukłon w stronę mitologii i komiksów, a zarazem dowód na to, że Taika to twórca z innego wymiaru.
I wreszcie on – jedyny i niepowtarzalny Chris Hemsworth, który po raz kolejny udowadnia, że jest godny roli jedynego oryginalnego członka Avengers, który doczekał się czwartego solowego filmu. Bóg piorunów od jedenastu lat rozwija się na naszych oczach, a odkąd trafił w ręce Waititiego, ciągle odkrywa przed nami nowe karty. W Miłości i gromie pyszałkowate bóstwo to już tylko temat do żartów. Thor jawi się nam jako postać niezwykle ludzka, wrażliwa i zdolna do najwyższych uczuć – prawdziwy bohater, który z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Thor: Miłość i grom trafi do kin w całej Polsce już w najbliższy piątek, 8 lipca 2022 roku.