AVENGERS: KONIEC GRY. Marvela koniec i początek…
Jest taki uroczy materiał w Internecie, w którym młody człowiek włącza swojej babci kolejne “marvelówki” po “marvelówkach”, a starsza kobieta, o dziwo, całkiem nieźle klei w swoim umyśle te historyjki. Wydaje się, że ten eksperyment ma na celu dwie rzeczy – pokazać, jak bardzo piękne może być uczestniczenie w tej filmowej przygodzie wspólnie (chłopak słyszy między innymi od nestorki, że to przecież biblijna historia o odwiecznej walce dobra ze złem), ale również, że wraz ze skomplikowaniem fabularnym można po drodze coraz bardziej czuć się w tym pociągu niewygodnie, a babcia odpada gdzieś w okolicach drugich Avengersów. Przetrwać mogą jedynie ci, którzy znają standardy tej podróży oraz zgodzili się w niej uczestniczyć z własnej woli, ciekawscy i wierni fani, a także miłośnicy fikcyjnych światów, których stopień skomplikowania nie przerasta jeszcze funkcji poznawczych. Jest to bowiem podróż przyjemna i pełna przygód, pod warunkiem, że bierzesz ją w całym pakiecie.
Trudno również pisać o Avengers: Końcu gry bez jakiejkolwiek popsujki, więc zarys fabuły niech będzie tajemniczy, a piszący te słowa sam już nie wie, co spoilerem nie jest, a co wręcz przeciwnie. Świat się skończył, miliardy zniknęły, światło nadziei zgasło. Drużyna Avengers chce nie tylko pomścić śmierć swoich towarzyszy oraz, co jest równie ważne, połowy wszechświata. Jak to zrobią? Czy istnieje plan na “odpstryknięcie” tego, co zrobił Thanos? Czy nowe karty postaci będą miały w tym rozdaniu jakieś znaczenie? I last but not least – ile znanych aktorów może pomieścić jeden kadr, a ile wątków film, aby nazwać go jeszcze filmem? Bracia Russo dowodzą, że całkiem sporo, ale mają też u widowni spory kredyt zaufania wynikający z tego, że poprzednia odsłona serii zapowiadała brak miejsc siedzących dla niedzielnych „marvelowiczów”. Nie wiesz, do czego odnoszą się sceny, w których występuje Thor, komentując traumatyczne wydarzenia z filmu, o którym nawet wierni wyznawcy serii woleliby zapomnieć? No cóż, twoja wina, nie zabrałeś notatnika na kolosa…
Podobne wpisy
Avengers: Koniec gry jest mimo tego przesytu dziełem udanym, dostarczającym mnóstwa frajdy, ale nawet w porównaniu do poprzednika fabularnie wymagającym. Wchodzicie do świata MCU dopiero teraz? Dobrze więc, wpuszczeni zostaniecie przez główną bramę, ale nie liczcie na żadne podpowiedzi, bo już nie czas na takie bzdurki. Jeśli w duchu ewolucji różnych dzieł rozrywkowych na początku bawimy się gatunkami (pierwsza i druga faza Marvela była korespondencją z SF, fantasy czy dieselpunkiem), później crossoverami, to trzeci etap jest już autotemtyczny, komentujący własną drogę i mutację, na wielu płaszczyznach “meta”. Nawet osoby, które wyparły z pamięci mniej udane obrazy z tej taśmy, poczują, że tym razem nie odrobili w pełni pracy domowej. I znowu – nie sposób opisać, w czym tkwi zagmatwanie, bez sugerowania pewnych rozwiązań fabularnych, które są na tyle nieprzewidywalne, że zabawa oczekiwaniami widzów oraz robienie ich w konia to podstawy tej produkcji. Reżyserzy i scenarzyści spełniają wiele oczekiwań względem relacji między postaciami, rozwiązują istniejące konflikty, aby namnożyć innych, a jednocześnie rewidują całą dotychczasową drogę, w której maszerowali przecież różni twórcy. W jednej ze scen, ustami innych postaci, wyraźnie podsumowują swoją drogę artystyczną, kiedy indziej żegnają bohaterów, na których przyszła już pora. Te niuanse, które dowodzą, jaką estymą darzą kreowany przez siebie świat oraz jego tradycję, mogą umknąć widzowi podczas natłoku walk, wykrzywionych w grymasie gniewu twarzy, a także gonitw w kierunku kulminacji oraz katharsis. I wspomniana kulminacja (proszę przeczytać te słowa niskim, majestatycznym tonem) jest tutaj naprawdę gruba, bez ściemniania oraz prestidigitatorskich sztuczek.
W tym gotowaniu zupy na naprawdę sporym ogniu cierpią dwa elementy – niektóre postacie oraz wizualia. W pewnym momencie zdajemy sobie bowiem sprawę, że bracia Russo mają naprawdę mało miejsca, aby pobawić się stylistyką, a czasy przyziemne w konstruowaniu scen akcji dawno już za nimi. W jednej z najpiękniej zaprojektowanych lokacji Hawkeye szlachtuje kataną azjatycką mafię i jest to nakręcone z miłością do kinematografii, za chwilę jednak przeskakujemy do niszczonych, ciemnych i całkiem nudnych lokacji „rozwałkowych”. O aktorskiej stronie nie ma nawet co wspominać – każdy jest tutaj przynajmniej niezły i bije to z większości wystąpień, które (co również da się zauważyć) wiele razy wyglądają tak, jakby ktoś nieźle je pociachał na stole montażowym. Jeśli w tym trwającym ponad trzy godziny blockbusterze tli się niepewność, przy czym warto było się zatrzymać, a które wątki porzucić, to znaczy, że pierwotnie ów show mógł trwać dwa razy dłużej. Z drugiej strony – trudno oceniać tu kompozycję oraz trzyaktową budowę w oderwaniu od Avengers: Wojny bez granic. Tam obserwowaliśmy zdarzenia w pośpiechu i bez obranej konkretnej perspektywy, na wiele spraw patrzyliśmy bowiem z punktu widzenia łotra. Tutaj jest odwrotnie – to bohaterowie są najważniejsi, ale cierpią na tym niuanse, między innymi Thanos, który wydaje się tym razem o wiele mniej ciekawym antagonistą. Uczucia, które towarzyszyły nam przy seansach wcześniejszych filmów, są odtwarzane dzięki znanym kompozycjom muzycznym. Jest w tym jakaś leniwość, wynikająca może z nostalgicznego i epilogowego „feelu”, ale można to było zrobić lepiej.
Ale też i o wiele gorzej. Trochę więc szkoda, że pewien etap się zamyka, ale z drugiej strony – przychodzi wraz z tym uczuciem spora ulga. Potrzeba gradacji tym razem tak wywaliła fajerwerki poza kosmiczną skalę, że czas odświeżyć nie tylko uniwersum, ale przede wszystkim – zresetować funkcje poznawcze widzów. Gdzieś bowiem między fan service’ami (czyli “robieniem dobrze” naszym oczekiwaniom) a wydarzeniami, których się nie spodziewaliśmy, przebija się w tym wszystkim małe źródełko z dostrzegalną pustką i być może manpilatywnie budzonym uczuciem nostalgii. Uniwersum będzie trwało, dopóki trwać będzie przychód, ale nie można budować wieży w nieskończoność. Tym razem ani się to nie chwieje, ani wydaje wymuszonym bękartem producenckim – będziecie, Fani, zadowoleni.