3. Festiwal Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa – DZIEŃ 5.
Przedostatni dzień festiwalu upłynął na wielu wydarzeniach i chociaż nie wszystkie się odbyły, działo się dużo. Pierwsze tego dnia było spotkanie z Sonią Bohosiewicz.
Pierwsze zadane jej pytanie dotyczyło… jej nazwiska, raczej mało słowiańskiego. Aktorka wyjaśniła, że pochodzi z ormiańskiej rodziny z długim i udokumentowanym rodowodem, o czym mówiła, nie kryjąc dumy. Rozmowa coraz bardziej zaczęła schodzić na temat związany z festiwalem, czyli samą sztukę aktorstwa filmowego. Okazało się, że sama Sonia Bohosiewicz dawniej nie marzyła o grze w filmach. Widziała się w Teatrze Starym w Krakowie, po wyjściu z którego wypijałaby kawę na krakowskim rynku. Do filmu trafiła przy wsparciu Doroty Pomykały, a debiutancką filmową rolę zagrała u Jerzego Stuhra w Spisie cudzołożnic. Natomiast rola, po której aktorka stała się popularna, to jej kreacja u Łukasza Palkowskiego w Rezerwacie, do którego trafiła dzięki swojemu warsztatowemu przygotowaniu. Reżyserowi zależało na tym, by jej postać w filmie potrafiła być wzruszająca, więc chciał, by aktorka się popłakała. Jako, że poradziła sobie świetnie, zagrała rolę Hanki B., a sam film rozsławił jej nazwisko, lecz proces ten przebiegał powoli. Jej praca w teatrze została z kolei przerwana uczuciami – miłość zawiodła ją do Warszawy, zatem musiała zaprzestać występów w Teatrze Starym, a rozłąka ze sceną trwała 6 lat.
O swoim podejściu do zawodu mówi: Nie ma ról prostych. Nie chciałabym grać w telenowelach, bo to jest degradujące.” Precyzując, chodzi o możliwość budowania roli, co w telenoweli jest niemożliwe. Czytając całą rolę w scenariuszu można poznać bohatera i to, jak się zmienia, a scenariusze do telewizyjnych tasiemców powstają na bieżąco, nie ma na czym kreować postaci. „Najbardziej pociąga mnie w aktorstwie, by grać różne role. Rezerwat otworzył wachlarz, z którego korzystają inni reżyserzy.”W kontekście filmu Wojna polsko – ruska (którego projekcja poprzedzała spotkanie) dowiedzieliśmy się także, że o ile Xawery Żuławski miał wszystko przygotowane i ułożone w głowie, za to aktorka wymyśliła swój wizerunek (odpowiednia fryzura i „krogulczo – robaczy” sposób poruszania się). Sam film uważa za bardzo spójną i mądrą produkcje. Z kolei zapytana o charakterologiczny dobór ról, artystka odparła: „Nie wybieram postaci, z którymi łatwo się utożsamić. Nawet w bajce o Czerwonym Kapturku musi być zły wilk.” O samym graniu z Borysem Szycem, odpowiedziała: „To genialny aktor”, po czym żartobliwie dodała: „z nim mogłabym grać nawet w filmie porno.”
Na chwilę rozmowa wróciła na teatralne tory. Po sześcioletniej przerwie aktorka zatęskniła za deskami teatru, więc napisała i wyprodukowała monodram, który wystawia u Krystyny Jandy.
Ostatnio oddawała się pracy przy Obywatelu Jerzego Stuhra. Sam reżyser powiedział jej, że już pisząc scenariusz kilka lat temu, myślał o Soni Bohosiewicz w roli żony bohatera.
Spotkanie zakończyło się gromkimi brawami i salwą z aparatów fotograficznych, po czym aktorka prędko uciekła z sali, umykając rozentuzjazmowanemu tłumowi.
Następnym festiwalowym gościem był sam Bronisław Cieślak, który w kameralnej sali kinowej DCF-u spotkał się z fanami. Od początku konwersacja zeszła na temat słynnego złamanego nosa, który przyczynił się do angażu aktora w produkcje telewizyjne. Rzeczonej kontuzji nabawił się nie na bokserskim ringu (jak mówią legendy), lecz dzięki uprzejmości górali z Beskidu Śląskiego. Sam Cieślak tłumaczy, że w te rejony regularnie przyjeżdżali komandosi z Krakowa, którzy na tych wyjazdach podrywali okoliczne dziewczyny, więc kiedy przyjechała grupa studentów z tego samego miasta, wspomnieni górale „postanowili na dzień dobry nas pozabijać.”
Do Wrocławia na festiwal jechał z rozczuleniem, ponieważ w tym czasie mija równo czterdzieści lat od pierwszego zaproszenia, jakie otrzymał on na próbne zdjęcia do głównej roli w serialu Znaki szczególne. Otrzymanie takiego telegramu było dla niego (wówczas dziennikarza) zaskoczeniem, a adresatowi telegramu powiedział: „Jedyny efekt, jaki pan odniósł tym telegramem, to fakt, że żona się ze mnie śmieje.” Początkowo jechać na żadne zdjęcia próbne nie miał zamiaru, jednak namówiony przez kolegę zmienił zdanie. Nie wiązał tego w żadnym stopniu z angażem, raczej traktował zaproszenie jako możliwość zdobycia ciekawego doświadczenia. Spał w Hotelu Europejskim („cienki hotel, ale cała ekipa tam spała”) przez cały czas zdjęć próbnych, poznawał ludzi z branży. Gdy było już po wszystkim, wrócił do Krakowa, nosząc się z zamiarem napisania reportażu pt. Jak nie zostałem aktorem. Otrzymał jednak telefon z propozycją gry w serialu. Jednak pracując w telewizji jako dziennikarz, Bronisław Cieślak miał swoje zobowiązania i zagrożono mu, że w razie opuszczenia Krakowa nie będzie mógł potem wrócić do swojej pracy dziennikarskiej. Po negocjacjach na linii Kraków-Warszawa, dostał on pół roku bezpłatnego urlopu z gwarancją powrotu do pracy. Tak rozpoczął grę w serialu Znaki szczególne Romana Załuskiego. Jakiś czas potem pojawił się w drzwiach Cieślaka reżyser Przygód psa Cywila, Krzysztof Szmagier. Miał on pod pachą cztery teczki, a w nich scenariusze pierwszych odcinków nowego serialu – 07 zgłoś się. Rolą porucznika Borewicza niesamowicie podobno rozjuszył Cieślak Załuskiego, który policyjny serial zmieszał z błotem w niewybrednych słowach, a głównego bohatera nazwał niepoważnym. Niestety dla Załuskiego, gdy kilka lat potem wyreżyserował film Wściekły (z Cieślakiem w roli głównej), najpoczytniejsza recenzja tego filmu nosiła tytuł 07 na dużym ekranie. Podobno Roman Załuski przypłacił tę sytuację ciężkim zdenerwowaniem.
O samym zjawisku szufladkowania aktorów w jednej roli (podając przykłady Andrzeja Kopiczyńskiego i Stanisława Mikulskiego) odpowiada, że jego to właściwie nie dotyczy, ponieważ ani finansowo, ani na inny sposób nie był nigdy zależny od nowych propozycji ról.
„Aktorstwo sprowadza się do udawania, choć ambitniej jest powiedzieć, że to ja gram, niczym instrument, że wręcz jestem instrumentem.” Odnośnie wchodzenia w rolę i związanych z tym konsekwencji Cieślak przytoczył anegdotę o Wojciechu Pszoniaku. W Biesach Wajdy grał w dużym rozedrganiu. W swoją postać wchodził jakieś 40 sekund i już był gotowy – jednak po zakończeniu pracy jeszcze przez trzy godziny cały się trząsł.
Zapytany o politykę odparł krótko: „To zamknięta pod tapczanem walizka .”
O ulubionych filmach mówił za to o wiele chętniej. Bardzo ceni sobie kryminały, ale „podrasowane” – padł tu przykład Gorączki z Pacino i De Niro. Jest to kolejny festiwalowy gość, który uważa, że ostatnio polskie kino jest bardzo dobre, choć nad stanem telewizji ubolewa: „kiedyś telewizja to był gorszy brat kina. Na świecie to się teraz przewartościowało, a u nas nie.”
Jako podsumowanie spotkania i swojej osoby, Bronisław Cieślak przytoczył słowa Beaty Tyszkiewicz, która poznając się z nim, podała mu hrabiowskim gestem swoją dłoń i rzekła: „Ach, to pan jest tym Cieślakiem z Krakowa, co wyjada moim kolegom z miseczki”. Po zakończeniu spotkania gość był do dyspozycji wszystkich, którzy podchodzili i chcieli robić zdjęcia czy też dostać autograf.
Od legendarnego porucznika Borewicza przesyłamy także pozdrowienia dla Czytelniczek i Czytelników !
Jan Dąbrowski
Relację ze spotkania z Jerzym Stuhrem, który 4 listopada gościł w Nowych Horyzontach, już zrobiliśmy. Jednak… Jerzego Stuhra nigdy za wiele, dlatego też przed godziną 18.00 udaliśmy się do sali „Warszawa”, gdzie właśnie kończył się Obywatel – najnowsze dzieło twórcy. Jerzy Stuhr chętnie opowiadał o poczuciu humoru przeciętnego Polaka, odbiorze filmu, a także sprzedał widowni kilka zabawnych anegdot.
„Obywatel to film bardzo osobisty. Ile w nim prawdy o panu? prywatności?” – zaczyna rozmowę, tradycyjnie już, Michał Chaciński. „Oj, sporo – procentowo będzie z 1/3. To są historie przeżyte, czasem podpatrzone, a czasem zasłyszane. Tylko w 1/3 będą to moje wyobrażenia. Tak jak u Stanisławskiego – okoliczności założone”. „Absurdów o Polakach chyba nie trzeba wymyślać?” – pyta z uśmiechem Chaciński, a Stuhr odpowiada wyznaniem: „Na świat patrzę dziwnym okiem. W każdej sytuacji w pierwszej kolejności widzę komizm, dopiero później tragizm”.
Aktor ponarzekał trochę na typowo polski brak dystansu do spraw tak zwanych „wielkich” i wyjawił, że głównym celem jego nowego filmu jest sprawienie, żeby Polak zaśmiał się z samego siebie. „Zazdroszczę Czechom i Włochom tej umiejętności – wyznał. – My to tylko potrafimy śmiać się z sąsiada…”. Podzielił się również swoimi obawami, że młodzi ludzie mogą Obywatela „nie kupić” i przytoczył sytuację, w której pewien gimnazjalista, wychodzący z kina, podsumował jego film jednym słowem: „Masakra!”. „Czy uważa pan, że humor aż tak diametralnie zmienił się u młodych?” – ciągnie temat prowadzący. W odpowiedzi aktor przytoczył anegdotę o jednym ze swoich studentów z wydziału aktorsko-tanecznego (Stuhr sam go założył). Zadaniem jego podopiecznych było podanie tytułów filmów, tematycznie związanych z tańcem. Padło kilka pomysłów, po czym jeden ze studentów zaczął walczyć ze swoją pamięcią: „Był taki film… No… Że jakiś facet prowadził imprezy czy coś takiego…”. Gdy po krótkiej kopaninie pod stołem młody człowiek zdał sobie sprawę ze swojej gafy, przeprosinom nie było końca… „No i widzi pan, jak to wszystko kruche, jak to się wszystko zapomina i zmienia. A ja słucham ich dowcipów i nic nie rozumiem…” – żali się Jerzy Stuhr. „Jak robisz film, to musisz wszystko z siebie wyrzucić. Dopiero później zastanawiasz się, do kogo to adresujesz. Wtedy przypominasz sobie o odbiorcy, że w dużej mierze to oni – młodzi – chodzą do kina i zostawiają za sobą kubły po popcornie”. Innym razem do Stuhra podszedł młody człowiek i powiedział: „Git film pan zrobił”. „A co ty mogłeś, synku, z tego filmu zrozumieć?” – dziwi się reżyser. „Był pan po prostu szczery…”.
Nasz gość opowiedział nam również o kuriozalnym mailu, którego otrzymał pewnego dnia od producentów… gry komputerowej Obywatel. Wiadomość zawierała prośbę o zatwierdzenie gry, która polegała na odpowiadaniu na pytania z zakresu najnowszej historii Polski, klikając po biało-czerwonej twarzy Jana Bratka. „To najlepsze, co mogło się stać – śmieje się reżyser. – Żeby młodzież uczyła się historii na gębie mojej i mojego syna. Jutro w Warszawie mam w tej sprawie spotkanie z nauczycielami w kinie Atlantic”.
Aktor nie szczędził nam również informacji, dotyczących pracy na planie. Zaczął od tego, że zawsze po zakończeniu prac nad scenariuszem kończy się dla niego pewna przygoda, a zaczyna ciężka praca. Reżyserowanie samego siebie nazwał „straszną samotnością”. „Tylko my możemy kontrolować samego siebie na monitorze, a i tak w pierwszej kolejności skupiamy się na dalszym planie, na błędach innych. Trzeba ogarnąć wszystko, samego siebie zostawiając na sam koniec”. „Jerzego Stuhra chyba najlepiej gra Jerzy Stuhr, a jak ma go zagrać Maciej Stuhr, to chyba pojawiają się konflikty?” – zagaduje Chaciński o młodszego Stuhra. „Maciek miał kompleks przez całe życie. Dlatego właśnie wybierał role, które różniły się od moich. A teraz, gdy to wszystko okrzepło, pozwolił sobie na relaks parodiowania”. Pan Jerzy zaskoczył prowadzącego, opowiadając o gładkiej współpracy z synem. O tym, że dał mu wolną rękę, a Maciej rozkręcił się na planie i doprowadził postać młodego Bratka do skrajnej parodii ojca. „Niech sobie gra” – myślał pan Jerzy, uśmiechając się w duchu. „To chyba pierwszy raz, kiedy swój występ w filmie potraktował żartobliwie” – kończy temat swojego syna Jerzy Stuhr.
Pan Jerzy nazwał komedię rytmem: „Dlaczego jeden opowiada kawał i wszyscy się śmieją, a drugi opowiada dokładnie ten sam dowcip i nikt się nie śmieje? To sprawa rytmu. Tylko codzienne przebywanie z publicznością przez wiele lat sprawiło, że ja go mam”. Nasz gość wyjawił, że śmiech publiczności jest w pewnym sensie obliczony. Obliczony na grę aktorską, ale także na montaż (wspomniał na przykład, że podczas kręcenia Seksmisji musiał odgrywać niektóre partie dialogowe od nowa, w kanciapie montażysty, by tamten mógł wyczuć rytm jego gry i dopasować go do sposobu montowania). Wyznał również, że nie lubi oglądać filmów ze swoim udziałem, ponieważ zawsze widzi w swojej grze mnóstwo błędów.
Jerzy Stuhr odniósł się również do porównań jego najnowszego filmu do Zezowatego szczęścia Andrzeja Munka: „Twórczość Munka wywierała na mnie ogromny wpływ już w młodości. Na przykład motyw losu, który ciągle płata figle bohaterowi jest wzięty żywcem z Zezowatego szczęścia. W pierwszej wersji scenariusza główny bohater nazywa się Piszczek, ale w porę zorientowałem się, że to chyba za blisko. Za dużo”.
Kwestię polityczności Obywatela Stuhr objaśnia: „Nie chciałem, żeby ktoś posądził mnie o zajęcie strony, dlatego starałem się balansować na ostrzu brzytwy. Jednocześnie musiałem być szczery, dlatego postawiłem na drażnienie się z widzem, przy jednoczesnym nie przekraczaniu granicy”.
Pożegnaliśmy naszego szacownego gościa brawami, a nawet udało się dopchać do pamiątkowego zdjęcia…
Spotkanie z Robertem Więckiewiczem odbyło się przed 21.00 – po projekcji konkursowego filmu Pod Mocnym Aniołem w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Rozmowa dotyczyła głównie środków aktorskich, których używa nasz gość w codziennej pracy i jego napiętego terminarza.
Wieckiewicz opowiedział, jak Wojciech Smarzowski dostarczył mu scenariusz Pod Mocnym Aniołem. To było jeszcze na długo przed Drogówką, a pan Robert zaangażowany był wtedy w projekt Tomasza Wiszniewskiego – Wszystko będzie dobrze. Dlatego też zastanawiał się długo, czy wchodzić do tej samej rzeki… W końcu zgodził się pod warunkiem, że zrobią to bez żadnej taryfy ulgowej i bez żadnych kompromisów. To, co w książce Pilcha ukryte, odkryją przed widownią. Bez żadnego pudru.
„Film opiera się na montażu. Oczywiście, Wojtek mówił od samego początku o tym, że chce osiągnąć efekt spinu, jakiegoś zawirowania. Trochę inaczej to kręciliśmy, a trochę inaczej wygląda to w efekcie końcowym” – powiedział nasz gość o kulisach wyłaniania ostatecznego kształtu filmu. Prowadzący zadał pytanie o fizyczne zniszczenie głównego bohatera. Czy to zasługa tylko charakteryzacji? „Żeby było z głowy – nie, nie piliśmy na planie – uprzedza domysły pan Robert. – I nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, bo kręciliśmy ten film przez pół roku. Uczciwiej było zagrać. Jeśli chodzi o technikę, to jest coś takiego jak ćwiczenia afirmacyjne. Myślę, że to działa też w drugą stronę”. – wyjaśnił nasz gość. Zresztą, stwierdził też uczciwie, że przecież każdy miał jakieś doświadczenia z alkoholem, dlatego podobny research był po prostu zbędny. „Byliśmy świadomi, że nie robimy filmu o ludziach z Lazurowego Wybrzeża, popijających pina coladę, tylko że dotykamy jakiegoś mroku…”. Na pytanie, czy ten mrok wpłynął jakoś na atmosferę na planie, Więckiewicz odpowiedział, że chyba zwariowaliby bez wentyla bezpieczeństwa, którego rolę pełnił głównie Jacek Braciak.
Swoje zawodowe wybory Robert Więckiewicz nazwał „płodozmianem”, przytaczając dla przykładu te całkiem niedawne – Wałęsa, Ambassada, Pod Mocnym Aniołem, czyli mąż stanu, zbrodniarz wojenny i alkoholik-inteligent. Przy czym zaznaczył, że rola w Wałęsie wymagała specjalnego podejścia, którego aktor zwykle nie stosuje – budowania postaci „od zewnątrz”. Była to rola jedyna w swoim rodzaju, gdyż: „W Polsce żyje 38 mln ekspertów od Wałęsy” – jak szacuje aktor. Do Wałęsy trzeba było się maksymalnie upodobnić, co stało się sprawą priorytetową, zwłaszcza, że Więckiewicz wcale nie jest do niego podobny. Dla aktora decydującym momentem było zobaczenie się w lustrze po pierwszej charakteryzacji. Wtedy, już jako Wałęsa, zdał sobie sprawę, że nie będzie mógł tego zagrać własnym głosem. „Za dużo tam było mnie” – przyznaje aktor. Dlatego zaryzykował imitacyjne podejście. Nie chodziło nawet o głos, ale o sposób mówienia. „Gdybym nie zagrał wcześniej u Koterskiego w filmie Baby są jakieś inne, chyba nie dałbym rady przy Wałęsie. Po obejrzeniu masy materiałów zdałem sobie sprawę, że on właściwie zasuwa koterszczyzną”. Czy rola Hitlera miała być uwolnieniem? „To był pewien rodzaj żartu. – zaczyna Więckiewicz – Machulski zadzwonił do mnie i powiedział: <Ty jesteś podobny do Hitlera, to zagrasz Hitlera>. Odpowiedziałem, że ok. Ta zbitka wydała mi się ciekawa – Wałęsa i Hitler, czyli zmiana kształtu wąsa”. Aktor dodał, że atmosfera na planie „u Julka” jest przyjemna i że w ogóle robienie filmu jest ogromną przyjemnością dla Machulskiego.
Ziarna prawdy, które wejdzie do naszych kin w styczniu, sam Więckiewicz jeszcze nie widział, mimo że faza montażu jest już ukończona. Film Borysa Lankosza określił jako crime thriller i wyznał, że tym chętniej pojechał do Sandomierza, że w Polsce powstaje bardzo mało filmów gatunkowych. Robert Więckiewicz uchylił też rąbka tajemnicy, dotyczącej jego kolejnego projektu, filmu Jerzego Zielińskiego (operatora debiutującego jako reżyser) – Król życia: „Gram tam coś, czego nie robiłem nigdy – bohatera absolutnie pozytywnego, postać afirmującą życie. Normalną, ale trochę kosmitę. Miałem straszny problem, żeby się w tym filmie wykluć. A jeśli miałbym streścić tę fabułę, brzmiałoby to jak kompletny banał. Tutaj liczy się wykonanie i podejście do tematu”.
Dyskusja z publicznością zaczęła się nieszablonowo – pytaniem Roberta Więckiewicza do widzów: „Kto uważa, że Jerzemu się uda?”. Jakieś 6 % widowni podniosło rękę w górę (podobno i tak więcej niż po pokazie w Tokio). „O jakiej roli pan marzy i jakiej by pan nie zagrał?” – pada pierwsze pytanie z widowni. Okazuje się, że pan Robert nie marzy o żadnej. Po prostu nie widzi jej przed oczami: „Jeżeli o czymś marzę albo myślę, to o zaskoczeniu. Żeby ktoś mnie pozytywnie zaskoczył – jak Greg Zgliński przy Wymyku. A nie zagrałbym czegoś, w co bym nie uwierzył. Pod Mocnym Aniołem, na przykład, to było przekroczenie granic intymności. To było prawdziwe. Nie zagrałbym roli, której po prostu nie chciałoby mi się zagrać”. Jeden z widzów chciał wiedzieć, czy pan Robert ma czas na granie w teatrze. Więckiewicz odpowiedział, że miał 7-letnią przerwę i że nawet nie potrafi powiedzieć, czy za tym tęskni. Co jakiś czas padają propozycje, ale nie na tyle atrakcyjne, żeby wrócić. „W pewnym momencie miałem komfort wyboru – albo jedno, albo drugie. Wybrałem film”.
Na koniec nasz gość wrócił jeszcze do kwestii budowania roli. Była już mowa, że Wałęsa to było odstępstwo od jego metody, ale na czym ona polega? „Nie programuję sobie roli. Staram się zapomnieć o scenariuszu zaraz po przeczytaniu. W ciągu pierwszych dziesięciu dni zdjęciowych nie mam pojęcia, jak mam grać. Proces polega na dowiadywaniu się w trakcie. Pani wie, co zaraz zrobi? – zwraca się aktor do dziewczyny, która zadała wcześniej pytanie. – Nie wiedziała pani, że teraz się uśmiechnie. Coś się zdarza tu i teraz”.
Pozdrowienia od Roberta Więckiewicza.
Miłosz Drewniak