NIKT. Ten przeciętniak skopie ci d***
Kto by pomyślał, że aktora wcielającego się w dość niepozornego adwokata, wspierającego z tylnego rzędu poczynania Waltera White’a w kultowym Breaking Bad, będziemy mieli okazję podziwiać w roli twardziela kina akcji. Do tego, że Bob Odenkirk świetnie radzi sobie na pierwszym planie, przywykliśmy już za sprawą spin-offu wspomnianego serialu pt. Zadzwoń do Saula. Choć w filmie Nikt aktor ponownie zagrał kogoś dalekiego od tego, kim Odenkirk jest w rzeczywistości, to jednak jest to rola z zupełnie innego świata. W karierze wypełnionej komediami przyszedł czas na odmianę. Udało się?
To niebywałe, jak bardzo jeden schemat fabularny, w tym wypadku odpowiedni dla kina akcji, jest w stanie wciąż dobrze działać na widza. Istnieje tylko jeden warunek – twórcy musza mieć pomysł, by żonglerka kliszami przyniosła zaskakujące rezultaty. Tak właśnie jest z filmem Nikt – podczas seansu trudno odeprzeć wrażenie filmowego déjà vu. W sposób dość wyraźny scenariusz tego widowiska odwołuje się do klasycznego już Życzenia śmierci z Charlesem Bronsonem w roli głównej, gdyż historia opiera się tu ponownie na motywie faceta doprowadzonego do granic wytrzymałości, faceta, który postanawia sięgnąć do odmętów swego skrupulatnie tłumionego mroku, by raz jeszcze, przy pomocy agresji, zaprowadzić trochę porządku.
Jeśli chcielibyśmy jednak przywołać bliższe porównanie, to Nikt bardzo wyraźnie kopiuje też rozwiązania fabularne i inscenizacyjne Johna Wicka, w wielu kręgach już teraz kultowego filmu akcji. To, czym Nikt wygrywa, polega na tym, że zapożyczając z poprzedników, nie jest im niczego dłużny, ponieważ tworzy zupełnie nową jakość. To trochę tak, jakby przypatrzeć się, w jak cudowny sposób ożywają przedmioty poddane recyklingowi, rozpoczynające co rusz nową karierę, pomimo faktu, iż ich substancją jest ten sam, niezmienny od lat materiał. Serce rośnie, gdy ogląda się takie kino, ponieważ dowodzi ono dwóch rzeczy. Po pierwsze, widzimy tu jak na dłoni, że nie ma nic złego w tym, że kultura popularna mieli wciąż te same mity – istotne, jak to robi. Po drugie, Nikt uprzytomnia, że widza oszukać się nie da, ponieważ swąd odgrzewanego kotleta jest tak charakterystyczny, że chociażby na ekranie działy się cuda, końcowy niesmak w ustach i tak pozostanie. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy kucharz włoży serducho w to, co robi, nada nowego znaczenia czemuś, co jest dobrze znane.
W momencie, gdy mówię o twórcach filmu Nikt, mam na równi na myśli reżysera tego widowiska, Ilyę Naishullera, odpowiedzialnego wcześniej za zachwycający Hardcore Henry, ale też aktora głównego. Pierwszy włożył w projekt elementy swego oryginalnego podpisu, dynamizując efekt końcowy – zrobił dokładnie to, czego oczekiwali od niego producenci, wśród których znalazł się właśnie Bob Odenkirk. Tak się składa, że aktor znany z roli Saula Goodmana z Breaking Bad znany jest także z tego, że stoi za tworzeniem wielu fabuł, acz głównie w przemyśle komediowym. W przypadku filmu Nikt aktor zainspirował powstanie scenariusza, a pomysł oparł, uwaga, na własnych doświadczeniach. Tak się bowiem składa, że niepozorny Bob Odenkirk był kiedyś świadkiem najścia na jego domostwo. Opowiedział o tym w jednym z wywiadów. Emocje mu wówczas towarzyszące postanowił wykorzystać w tworzeniu roli Hutcha Mansella, tylko pozornie przypominającego everymana.
Nie nakreśliłem całej prawdy, pisząc, że Nikt udowadnia dwie rzeczy związane są z brawurowym przetwarzaniem klisz fabularnych. Ten film udowadnia jeszcze jedną, nie mniej znaczącą rzecz. Że to, co sprawia, że pragniemy identyfikować się bohaterem, to, co sprawia, że czujemy z nim bliskość, związane jest przede wszystkim z aktorstwem oraz z tym, ile aktor zdołał w rolę włożyć od siebie i zaprezentować to na ekranie. A zaprawdę powiadam wam, Bob Odenkirk włożył w rolę Hutcha tyle, ile sami nie potrafilibyście udźwignąć. Facet zaczął przygotowania do roli już dwa lata temu, czyli jeszcze wtedy, gdy świat nic nie wiedział o tym, że będzie wkrótce zachwycał się oryginalną trawestacją Johna Wicka. Wówczas spiknął się z Danielem Bernhardtem, aktorem i kaskaderem, znanym i cenionym w branży za pomaganie w tworzeniu choreografii bijatyk. Rozplanowany został trening, lub jak to się teraz popularnie mówi – workout, i Bob ruszył z impetem, przeistaczając się z adwokata diabła (Better Call Saul) w egzekutora jego woli. Podkreślić jednak należy grubym flamastrem, że jest to jedna z najbardziej zaskakujących i realistycznych metamorfoz ostatnich lat. Bob osiągnął ten efekt bez kilogramów charakteryzacji, bez gigabajtów CGI. On po prostu rolę zawodowego zabójcy sobie wypracował, dokonując tym samym wyjątkowo szokującej, acz odważnej wolty na swym emploi. Ręce same składają się do oklasków.
Nie tylko zresztą on debiutuje tu w filmie akcji. Długo niewidziany, acz doskonale pamiętany z Powrotu do przyszłości Christopher Lloyd także daje tu czadu, wcielając się w energicznego ojczulka głównego bohatera. Takimi szalonymi wyskokami naznaczony jest właśnie cały Nikt, który w niemal każdej scenie zachwyca zręcznością montażu, naturalnością w ukazaniu bójek (scena w autobusie rządzi), bardzo udanie dobraną ścieżką dźwiękową oraz, co chyba najważniejsze, sznytem czarnego humoru, odzierającego historię z resztek zbędnej powagi. Co z kolei wcale nie wpływa na fakt, że dramaturgia bohatera, jego relacja z żoną i synem, a także metafory tyczące się istoty męskości wypadają w tym filmie wybitnie frapująco. Mówcie, co chcecie, ale dla mnie Nikt to obok Godzilla vs. Kong już teraz absolutny top tego roku w kategorii filmowego, emocjonującego, angażującego i przyprawiającego o opad szczęki widowiska. Wow!