“Król życia” Stańczykiem
Potrzebujemy w Polsce kina entuzjazmu i endorfin, a nie kolejnego toastu wznoszonego eliksirem prawdy. Potrzebujemy kina, które nie jest lekcją instruktażową żartu fekalno-waginalnego, czy gorzko-gorzkim świadectwem mówiącym o życiu jako uwikłaniu. Taki też celuloidowy deficyt odczuwał Jerzy Zieliński, więc zaproponował nam remedium na wszystkie frustracje „Królem życia”. Niestety, to w większości placebo.
Towarzyszymy taśmowemu życiu głównego bohatera – Edwarda. Taśmowe, bo automatyczne, z intensywnością i zmiennością godną głosu z call center. Nasz bohater jest flagowym przedstawicielem – konsumpcyjnos frustratos pospolitus. Żaden z kilkunastu fakultetów, mnóstwo znanych mu języków, ani kolejny sukces w wynikach sprzedażowych w firmie, nie zafarbują jego monochromatycznego życia. Pokolenie sukcesu sukcesywnie życie tracące.
W życiu naszego bohatera nastąpi moment przełomowy i okaże się, że w wypadku można upatrywać samych korzyści. W dość naiwny sposób dowiemy się, że wystarczy zmiana w mózgu i otarcie się o śmierć, by zacząć czerpać garściami z życia – tylko uszkodzenie mózgu może nas uratować… (przepraszam za cynizm).
Wszystkie te imperatywy są bardzo szlachetne. Autor tworzy kino drogi, nie zmieniając tak naprawdę w ogóle przestrzeni. Razem z Edwardem dalej poruszamy się po tym samym mieszkaniu, chodzimy tymi samymi ulicami i jeździmy tą samą windą. Zielieński umiejętnie przyłapuje świat na absurdzie i absurdem na nie odpowiada. Reżyser zrobił kino afirmujące, krzepiące, przywracające status quo freakom – o których kanonizacje i nietykalność kino zawsze się upominało, z których się tak naprawdę składa i których tak naprawdę do sali kinowej sprowadza. Król życia próbuje być mocno spleciony z życiem, ale tylko po to by przestać pleść i skończyć ze zwracaniem się do rzeczywistości per pan. W końcu nie chodzi o martyrologię życia codziennego.
Jerzy Zieliński wypunktował gangreny zjadające przeciętnego Polaka, zakotwiczając film tu i teraz, a nie w humanistycznych tęsknotach za czasami, w których wielu z nas nawet nie żyło. Niestety reżyser tylko udaje, że z nimi koresponduje i odwiedza rodziny z mieszkań komunalnych, a nie strzeżonych osiedli. Januszów i Grażyn tutaj tak naprawdę nie zobaczymy. Nadzieja w miejscu beznadziejnym ma o wiele większą trwałość i wartość dla widza. Wywołanie uśmiechu u bohaterów Placu Zbawiciela, czy Domu Złego byłoby skrajnie angażującym doświadczeniem, a nie tańszym zamiennikiem o trwałości tlenku diazotu.
[quote]Problemem w odbiorze staje się dla mnie – o ironio – jego siła: nieszkodliwość i zdrobnienie wszystkiego i wszystkich.[/quote]
Jego elastyczność, wdzięk i rozcieńczanie wszystkiego dobrze rozpisanym humorem, każe mi zagarniać świat oglądany w coraz większy cudzysłów, więc łącze utożsamiania się jest szybko zrywane. W pewnym momencie ta umowność odwraca się przeciwko filmowi, bo jego głos staje się wyłącznie wtrąceniem i anegdotą, której nie zapamiętam na długo. Wszystkie zmiany dokonywane w życiu bohatera Króla życia wymagają wysiłku porównywalnego do zmiany kanału w telewizorze i to jest podstawowe zakłócenie w komunikacie między widzem, a twórcą.
Coś, co cały czas stara się być coraz mniej poważne, może czasami przestać być w ogóle ważne. Nie można wejść w świat magii jedną nogą, jak to mówił bohater Big Fisha. Odczytywanie rzeczywistości musi być tak samo ważne, jak jej kreowanie i w takim samym stopniu zobowiązujące dla obu stron.