Publicystyka filmowa
Niedocenione i mniej znane filmy SCIENCE FICTION o UFO
Niektórzy fani UFO wciąż wierzą, że kosmici są wśród nas.
Niektórzy fani UFO wciąż wierzą, że kosmici są wśród nas. Długo nie dają żadnych znaków, a gdy się pokazują, to robią to najdyskretniej, jak potrafią. Dlatego są tacy przerażający. Tę aurę tajemniczości i ekspozycji zwykle ograniczonej do niewielkiej grupy osób wykorzystują produkcje o UFO. Najważniejszy w nich jest kontakt, fantazjowanie na jego temat. Czy będzie niebezpieczny dla całego naszego gatunku, czy może tylko dla jednostek wrogo nastawionych do kosmitów? Mimo niewątpliwego poczucia strachu przed takim kontaktem jesteśmy go tak ciekawi, że kręcimy o nim filmy. I kto wie, czy akurat w tym temacie rzeczywistość faktycznie kiedyś nie okaże się podobna. Na razie 10 przykładów produkcji o kontaktach ludzi z obcymi.
„Wspólnota”, 1989, reż. Philippe Mora

Jakże urzeka w tej produkcji muzyka autorstwa Erica Claptona. Rola Christophera Walkena to jedna z najbardziej niedocenionych i zapomnianych kreacji w jego całej karierze. Scenariusz zaś jest miejscami trochę naiwny, ale generalnie wzrusza i porusza, nawet zaskakuje. Wspólnota trąci mocno Bliskimi spotkania 3. stopnia, a one przy niej niekiedy wydają się zbyt schematyczne. Film w reżyserii Philippe’a Mora pogłębia wizerunek psychologiczny głównego bohatera, prowadząc go właśnie ku specyficznemu typowi wspólnoty obcej nam gatunkowo, lecz nie mentalnie.
Steven Spielberg aż tak głęboko nie wszedł w analizy emocji, dzięki czemu osiągnął sukces, a Wspólnota pozostała nieco na uboczu.
„Kokon”, 1985, reż. Ron Howard

O wiele bardziej znanym filmem niż wspólnota jest Kokon. To również lata 80. i podobny klimat, lecz dużo więcej sensacyjnej fabuły, a nie analiz typowo psychologicznych. Podobnie wysokiej jakości jest muzyka Jamesa Hornera, lecz bardziej efektowne zabiegi wizualne prezentujące obcą cywilizację. Niestety, nawet w ramach zestawień SF Kokon jest produkcją coraz rzadziej wspominaną. Część młodszych widzów może z rezerwą odnieść się do średniej wiekowej aktorów. Dom starców także nie jest zbyt atrakcyjnym miejscem na kino z zacięciem przygodowym, fantastycznym i komediowym.
„Bez baterii nie działa”, 1987, reż. Matthew Robbins

Szkoda, że dzisiaj nie ma takich kosmitów, którzy walczą z czyścicielami kamienic. Szkoda, że taka przyjemna fantazja jak ta zaprezentowania w Bez baterii nie działa odeszła w świecie SF gdzieś w zapomnienie. Widać to po ilości ocen. Coś niewątpliwie nie zagrało. Może niezbyt młoda, a tym samym kultowa dla pokolenia kochającego science fiction obsada? Może obcy zbyt podobni do statków UFO? A może cała fabuła zbyt grzeczna, pozytywna, wręcz pouczająca, jak powinno się współistnieć z ludźmi?
„Siła witalna”, 1985, reż. Tobe Hooper
Ciężko jest pogodzić się z opiniami, że produkcja ta jest warta uwagi tylko ze względu na piękne ciało Mathildy May. Warto sięgnąć do literatury, w której opisywane są kontakty z obcą cywilizacją, żeby zrozumieć, że z jednej strony bardzo obawiamy się, że na statkach kosmicznych UFO znajdą się jakieś ohydne stworzenia, a z drugiej wcale nie mniejszym naszym lękiem jest to, że kosmici zwiodą nas tym, że ich wygląd będzie identyczny z naszym. Może i Siła witalna jest filmem tanim i zapomnianym, ale prezentującym całkiem racjonalną koncepcję spotkania z obcymi, z pewnością bardziej niż wszystkie te, gdzie przedstawiciele UFO są albo przerośniętymi karaluchami, albo innym oślizgłym robactwem.
„Światła nad Phoenix”, 2017, reż. Justin Barber

Obraz w stylu found footage, co miało zapewnić odpowiednią dawkę emocji. Pamiętajmy jednak, że produkcja jest z 2017 roku, a teraz mamy 2023, więc znalezione nagrania już nie robią takiego wrażenia. Temat się ograł, nawet jeśli nie ma nic wspólnego z demonami, a dotyczy porwania przez kosmitów. Światła nad Phoenix są XXI-wiecznym dziełem lat 90. Piszę tak specjalnie, bo nawet jeśli nie uwierzymy zbytnio w przedstawioną argumentację w fabule, dla każdego, kto wychował się w tych czasach, będzie przyjemnie przypomnieć sobie, jaka była wtedy rzeczywistość, nawet ta zachodnia, oraz jak patrzono na UFO. Dzisiaj już nie ma takiego napięcia, bo i science fiction się zmieniło.
„Błękitne tornado”, 1991, reż. Antonio Bido

Do filmu powinni czuć sentyment wszyscy, którzy byli kiedyś fanami Drużyny A. Główną rolę w filmie zagrał bowiem Dirk Benedict, pamiętny Buźka. Przypominają się czasy VHS. Niestety Dirk Benedict nigdy nie zrobił większej kariery. Błękitne tornado jest jedną niewielu produkcji, gdzie zagrał główną rolę. Scenariusz jest klasyczny dla UFO. Pilot wojskowy przypadkowo wchodzi w kontakt z tajemniczym zjawiskiem. Ginie jego przyjaciel, a on zostaje oskarżony o niedopełnienie obowiązków. Dalej także będzie dość standardowo, ale za to klimat filmu jest do dzisiaj niepowtarzalny.
Trochę to niedoinwestowany Top Gun z kosmitami w tle, ale wart uwagi i docenienia zdjęć.
„Intruz”, 2013, reż. Andrew Niccol

Wracamy do koncepcji, że kosmici jednak żyją wśród nas, a może już dawno nas skolonizowali. Cała doskonałość tego podboju polega na tym, że nie walczymy, bo nie jesteśmy świadomi, że coś nas podbiło. Dla nas nic się nie zmieniło. Intruz jest świetnie zrobioną prezentacją takiego typu podboju, ale również umysłowego kontaktu z przedstawicielami obcej cywilizacji. Cała walka z nimi odbywa się w sferze mentalnej. Najwidoczniej kameralność i mała efekciarskość prezentacji tego starcia zaważyły na popularności filmu.
„Żandarm i kosmici”, 1979, reż. Jean Girault

Dla młodszego pokolenia, które zostało ukształtowane głównie przez filmy superbohaterskie ze stajni Marvela, istnienie w historii kina Louis de Funèsa jest co najmniej niejasne. Nie piszę tego w postaci zarzutu. To normalny proces zacierania się przeszłych wydarzeń w świadomości ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z tą przeszłością. Nie można i nawet nie ma żadnego obowiązku pamiętać wszystkiego, ale młodszym widzom czasem warto przypomnieć, że kino science fiction to nie tylko Łowca androidów, Diuna czy też Avengers, ale również starsze, europejskie produkcje, które niewprawność efektów specjalnych z powodzeniem nadrabiały scenariuszem. Taki jest właśnie Żandarm i kosmici, pozycja, którą powinno się młodszym widzom przypominać obok Kapuśniaczka, żeby przekonali się, jak Europejczycy postrzegali UFO daleko przed amerykańskimi superprodukcjami.
„Kowboje i obcy”, 2011, reż. Jon Favreau

Produkcja w tym zestawieniu wyjątkowa, a także dość nietypowa. Jest połączeniem westernu i filmu o obcej cywilizacji. Daniel Craig jako tajemniczy przybysz z bransoletą na ręce z pewnością swoją sytuacją przypomni widzom, jak mogą czuć się ofiary uprowadzenia przez kosmitów. Jon Favreau zbudował koherentny świat Dzikiego Zachodu, jakże logiczny, co dowolny, pełen napięcia i dowcipu, w którym jedynym prawem jest prawo pięści. Postaci są archetypowe i szablonowe, lecz ich charaktery uwodzą. Jest brud, kurz i ohydni obcy. A jednak się nie powiodło, jakby Daniel Craig wciąż był przypisany do roli Jamesa Bonda.
„The Vast of Night”, 2019, reż. Andrew Patterson

Noc jest głęboka, przepastna, ciemna, a słuch nieraz daje pole do popisu wyobraźni, która nie ma dostępu do niewidzących oczu. Przypominam sobie słuchowiska z dawnych czasów, zwłaszcza te o tematyce fantastycznej. Jak to pięknie wtedy działało. The Vast of Night nie jest filmem rewelacyjnym wizualnie, ale historia jest tak doskonale opowiedziana, że wyobraźnia uzupełnia luki. Oceny dostaje dobre i rewelacyjne, ale co z tego, jeśli produkcji właściwie nikt nie zna.
Wątpię też, czy kiedykolwiek ten tytuł stanie się szerzej znany. Za to jeśli ktoś np. zajmuje się pisaniem gatunkowym, powinien koniecznie zobaczyć ten „bezmiar nocy”. UFO to nie tylko statki kosmiczne z obcymi na pokładzie. UFO jest w naszej głowie, co nie znaczy, że nie istnieje.
Tekst z archiwum Film.org.pl

Luigi
1 grudnia, 2025 at 14:40
Kokon oglądałem jako dziecko i był świetny. Właśnie to ze dziadkowie odzyskują wigor jest zamysłem filmu, nie rozumiem o co chodzi, że filmu z starymi aktorami teraz nie ogładą się???