TWIST & SHOUT, czyli 7 najlepszych ZWROTÓW AKCJI w serialach ostatniej dekady
Istnieje kilka sprawdzonych mechanizmów i tricków, które mają spowodować, że widzowie poczują konkretne i pożądane przez twórców emocje podczas seansu. Wiele z nich stało się stałym elementem konstrukcyjnym wpisanym w strukturę konkretnych gatunków – niepokojąca muzyka w kinie grozy, gapiostwo i nieporadność bohatera komedii slapstickowej czy charakterystyczny superhero landing w kinie superbohaterskim. Istnieje jednak pewien mechanizm, który jest jednym z najbardziej oczekiwanych przez widzów, a jednocześnie wykraczających poza ramy gatunkowe – mocny zwrot akcji. Zbudowanie go najczęściej jest oparte na kilku sprawdzonych mechanizmach – ujawnieniu kłamcy, odwróceniu ról, wrzuceniu bohaterów w wir wydarzeń, wyjawieniu/odkryciu sekretu, zabiciu bohatera czy wreszcie otwartym zakończeniu. Żeby jednak osiągnąć u widza efekt zszokowania, zaskoczenia i wbicia w fotel, potrzeba ogromnych umiejętności twórczych, odpowiedniego poprowadzenia fabuły, zbudowania aury, klimatu, w którym dany twist stanie się kulminacją. Nie jest to jednak również wymóg, bo zwroty akcji mogą być również elementem ekspozycji świata przedstawionego.
Dzisiaj postanowiłem przedstawić Wam subiektywne zestawienie siedmiu najlepszych twistów fabularnych w serialach ostatniej dekady. Nie znajdziecie tu wielu produkcji, których prawdziwą esencją były zaskakujące zwroty akcji – Gra o tron czy Dark są w dużej mierze oparte o szereg (często połączonych ze sobą) mechanizmów i wskazanie tego jednego byłoby po prostu dla mnie niemożliwe. Stąd uznaję, że tym produkcjom należałoby się osobne wyróżnienie. W samym zestawieniu chciałem pokazać natomiast inne wybitne, a przy tym bardzo różnorodne twisty fabularne. Dlatego nie znajdziecie tutaj też selekcji wybitnych seriali, tylko wybór najlepszych zwrotów akcji. Gotowi?
„Od nowa”
Niezwykle ciekawy przykład zaskakującego zwrotu akcji, który niesamowicie podzielił widzów, to finał produkcji HBO, czyli Od nowa. Serial z Hugh Grantem oparł swój koncept z twistem na tym, że… jest go pozbawiony. Nie ukrywam, początkowo mnie to zirytowało, uważałem, że mnóstwo tu niewykorzystanego potencjału fabularnego, niepotrzebnego budowania postaci, piętrzenia warstw kryminalnej zagadki, a przy tym dziwnych dziur, które obnaża stosunkowo płaski finał. Natomiast moja żona, z którą wspólnie się emocjonowaliśmy serialem, była zachwycona. Później uznałem, że to genialne rozwiązanie i przyznałem jej rację. Aktorsko jest to perełka (Hugh Grant, Ty kocurze!), klimat i napięcie są budowane świetnie. Zrozumiałem jednak, że to wszystko było CELOWE. To zasłona dymna twórców, którzy bardzo sukcesywnie realizowali swój plan mylenia tropów, zrzucali odpowiedzialność za główkowanie na widza.
Wydaje mi się, że całość rozbudziła we mnie zbyt duże oczekiwania i na dobrą sprawę nie mogła udźwignąć ciężaru, który nałożyła na moją wyobraźnię. To niestety symptom wielu tego typu produkcji. Dobrze mi to jednak wytłumaczyła wspomniana już żona – całość miała być tak zbudowana, twórcy od początku założyli sobie taki schemat, aby wodzić widza za nos. Jeżeli rozłoży się serial na części pierwsze, to punkt wyjścia jest niesamowicie ciekawy, niełatwy do rozgryzienia. Ilość możliwości rozwiązania zagadki, które dali twórcy spowodował, że mój umysł pracował na bardzo wysokich obrotach. Żaden z nich nie był jednak prawdziwy, a ja poczułem się… wystrychnięty na dudka. I to jest… świetny trick!
„Squid Game”
Koreański serial jest popkulturowym fenomenem i największym sukcesem Netflixa w historii. Żadna inna produkcja giganta nie miała tylu wyświetleń. To znak naszych czasów, przenikania kultur. Świat się zmniejszył. Na czym jednak polega ten fenomen? Na postaciach, problematyce? Teoretycznie nie ma tam nic nowego, bo chociażby w Wielkim Marszu Bachmana/Kinga już czytaliśmy o podobnych mechanizmach. Tutaj wszystko trafiło jednak w punkt i potrzebę czasów – warstwa fabularna, klimat, wizualia. Produkcja tak silnie rezonuje, że powstanie sezon drugi, a także możliwy jest remake, z którym łączy się nawet nazwisko Davida Finchera. Serial ma też przynajmniej jeden niesamowity zwrot akcji, kiedy to w finale okazuje się, że poczciwy dziaduszek stoi za wszystkim, co się dzieje podczas morderczych zmagań uczestników przerażającego show. Byłem totalnie tym zaskoczony.
„The Last of Us”
Z perspektywy czasu niesamowite wydaje mi się to, że w 5 odcinku TLOU najmniej podobało mi się, gdy z ziemi wyłaziły te hordy klikaczy (chociaż w ogólnym rozrachunku samych zarażonych od pewnego momentu mocno zabrakło), a rozerwał mnie na kawałki jego finał. Naprawdę, nie do końca podobało mi się to fabularne rozwiązanie z dziurą w ziemi (takie trochę leniwe Deus ex machina i strzelba Czechowa w jednym), chociaż sama walka, wygląd potworów były rewelacyjnie wykonane. To jednak desperacja na twarzy Joela, strach w oczach, zaangażowanie w ucieczkę, wiara w możliwość zachowania życia – to była dla mnie istota całości. Absolutnie urzekają mnie takie subtelności. I to właśnie dzięki nim moje serce w finale 5. odcinka pękło, gdy okazało się, że Sam jest ugryziony. Desperackie trzymanie się człowieczeństwa na granicy szaleństwa – to jest najlepsza rzecz w całym TLOU. No i jest to też nauka – nie warto przywiązywać się tu do postaci.
„Ty” (finał s. 4.)
Mimo iście telenowelowego poziomu gry aktorskiej 4. sezon był… naprawdę dobry fabularnie i zaskakujący. Serio, jestem pod wrażeniem starań twórców, aby wykrzesać z tej formuły coś nowego, świeżego. Zagranie z motywem Tylera Durdena było świetne. Czy przewidziałem je w pewnym momencie? Tak. Czy wciąż zrobiło wrażenie? Owszem! To było całkowite przełamanie konwencji, które goniło w piętkę z oczekiwaniami widzów, budowało wrażenie przywiązania, nawiązywało nić sympatii, wiary w możliwą przemianę Joego. A tutaj figa! Doceniam.
„Wielkie kłamstewka”
Finał 1. sezonu to teoretycznie klasyczny przykład wyjawienia sekretu i tajemnicy, a przy tym odkrycie sprawcy. Niesamowitość i wyjątkowość tego zabiegu polegają jednak na sposobie jego poprowadzenia – widzowie od początku wiedzą, że stało się coś złego, że KTOŚ został zabity. Mamy montażowo powklejane w liniową fabułę sceny z przyszłości. Dlatego widz ją teoretycznie zna, próbuje od początku zgadywać, budować sobie misterną układankę w całość, badać poszlaki, a nie ma pojęcia… kto zginie i jak. Bardzo sprytne ze strony twórców, ryzykowne poniekąd, bo startujemy z zupełnie innej płaszczyzny niż klasyczny dreszczowiec, gdzie zbrodnia zazwyczaj jest na samym początku, a bohaterowie próbują dociec prawdy.
„Biały Lotos”
To jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałem. Drugi sezon w pewnym momencie wszedł jednak na zupełnie inny poziom gęstości. Stał się też zaskakująco niejednoznaczny, zyskał przez to na wymowie, a krytyka i satyra stały się dzięki temu wielowymiarowe. To zdecydowanie nie był już sezon, który rozprawiał się tylko z kryzysem męskości, toksycznością jednej płci, ale dorzucił sporo kamieni do każdego ogródka. Najbardziej po uszach dostała… ludzka natura i nasz świat. Bo nie tylko ci bogaci są tutaj pod lupą, ale o wiele szersze i zróżnicowane warstwy społeczne – geje, prostytutki, lesbijki, prości ludzie. Fantastycznie napisana tyrada i pamflet na współczesną rzeczywistość, w której niczego i nikogo nie możemy być pewni. Rzeczywistość, która nie uznaje happy endów. Dlatego tak zaskakujący, dosłownie i w przenośni walący obuchem w łeb był finał losów Tanyi. Po jej upadku do wody siedziałem osłupiały przez kilka sekund. Przecież wydawało się, że już się jej udało! Mistrzowski punkt zwrotny i esencja całego serialu.
„Westworld”
Serial luźno oparty na podstawie prozy znanego chociażby z Parku Jurajskiego Michaela Crichtona oparty jest na zagadkach, tajemnicach, a z tego powodu musiał użyć przynajmniej jednego ze wspomnianych we wstępie mechanizmów. W pierwszym sezonie zrobił to jednak w naprawdę zaskakujący sposób, ujawniając tożsamość Williama. Poprowadzenie tego wątku w dwóch perspektywach czasów, zderzenie dwóch diametralnie różnych postaci i osobowości, które zlewają się później w jedną – mistrzostwo.