3. Festiwal Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa – DZIEŃ 6.
Szósty, ostatni już dzień 3. Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu rozpoczął się w dobrym stylu – pierwszym gościem tego dnia był sam Jan Nowicki, którego wizytę poprzedziła projekcja dokumentu Biesy-po latach. Film traktował o fenomenie prozy Dostojewskiego i kontrowersjach związanych z wystawieniem ich w Krakowie i na świecie, o czym opowiadał reżyser spektaklu, Andrzej Wajda. Gdy seans się zakończył, na salę nonszalancko wkroczył Nowicki. Na początkowe pytanie (o zachowane nagrania spektaklu Biesy) odparł, że żadne nagranie całej sztuki się nie zachowało, a to bardzo dobrze. Liczy się żywy teatr, poza tym on nie lubi oglądać swoich dawnych poczynań. Odnośnie obecności samych biesów na co dzień, oznajmił, że „Biesy żyją i mają się dobrze, jest ich coraz więcej, są wszędzie, rządzą nami.” Było to nawiązanie do wydarzeń z tegorocznych obchodów Święta Niepodległości, podczas którego doszło do szeroko zakrojonych zamieszek.
Z kolei na pytanie o kontynuację Biesów w jakiejkolwiek formie odparł z przekąsem: „My nie jesteśmy z tych, co robią drugie i trzecie części swoich filmów. Widząc starszego pana, który próbuje powtórzyć swoją młodość, najczęściej towarzyszy nam uczucie zażenowania. Coś jest, a potem mija. I dobrze, że mija.” I choć aktor swoich dawnych ról nie lubi, uświadomiono mu pewnego razu, że nie należy poniewierać czyichś uczuć z tymi rolami powiązanych. „Trzeba milczeć nad trumną sukcesu.” O ogromnym sukcesie Biesów (w kraju i na świecie) mówi także w kontekście władzy ludowej – plusami niewoli była świadomość robienia czegoś szczerego i autentycznego. Co do popularności sztuki w Londynie, Nowicki wspomniał obecność Witolda Nurejewa i Romana Polańskiego na widowni, a także o braku świadomości, jak ogromne to było przedsięwzięcie. Dorzucił anegdotycznie: „Jakiś pan w czarnym płaszczu przyglądał mi się w Londynie przez trzy dni, a ja nawet nie znałem słowa gej.” O przygodach z używkami podczas pobytu w Londynie wspomniał tylko, że pod ich wpływem on sam śmiał się dwa tygodnie, a kolega wyjadł z lodówki wszystko, wliczając w to jedzenie dla kota.
Zostawiając Biesy, rozmowa przeszła na współczesną kondycję aktora – w teatrze i na ekranie. Odnośnie teatru, aktor ze swadą stwierdził, że nie chadza, bo co tam ma oglądać, jak go tam nie ma. Z tego samego powodu nie bywa w burdelach. A o telewizji już bardziej na poważnie: „Widownia powinna kształtować to, co ma się dziać na scenie. To za waszym przyzwoleniem w telewizji leci 1200 odcinków tego samego idiotyzmu. To wy, gdybyście chcieli, wyrzucilibyście połowę tych aktorów z waszego telewizora. To wy płacicie abonamenty.” Gdy padło pytanie o młode pokolenie kolegów po fachu, stwierdził, że nie ma nic gorszego niż przepłacana praca, a nikt nie jest i nie będzie najlepszy.
Zostawiając aktorstwo, zapytany o zainteresowania Nowicki mówi o książkach (padają nazwiska takie jak Bachtin czy właśnie Dostojewski). Wracając na chwilę do Biesów, porównał postać Stawrogina (którego grał w teatrze) do Szekspirowskiego Ryszarda III. „Ułomność to także element intrygujący, w grę wchodzi też zdobywanie kobiety ułomnością.” O samej sztuce wspomniał, że z czasem nastąpiło zmęczenie materiału, a z czasem aktorzy wchodzili na scenę jak do biura. Uważa on, że aktor powinien na scenie się bać, że nie podoła i na tym strachu budować.
Odnośnie kwestii tłumaczenia spektaklu na inne języki przy wyjazdach zagranicznych:
„To całe wyświetlanie tekstów jest dla debili. Obeznana widownia zna oryginał, więc nie trzeba go tłumaczyć, a głupia widownia przyszła pooglądać przyjezdnych z innego kraju.”
Z organizacją spektaklu wiąże się też kolejna anegdota: gdy komitet wojewódzki zajął mu rząd zarezerwowany dla jego znajomych, Nowicki stwierdził, że wraca do Krakowa. I znalazł się wolny rząd.
Zapytany przez publiczność o swoje podejście do Wrocławia zaczął wspominać faraonki w hotelu (w którym spłodził swoją córkę), a także „przychylność kobiet.” Podsumowując spotkanie, Jan Nowicki powiedział: „Mam 75 lat i wiem najlepiej, ile to jest, przeczuwam, ile to jeszcze potrwa. Chciałbym napisać kolejną (ósmą już) książkę. Aktorstwo jako emocja przeszło mi, jak katar.”
Przedostatnim gościem była Joanna Brodzik, która została bardzo ciepło przywitana przez wrocławską publiczność. Na spotkaniu z nią obecna była także ekipa TVP (lepiej późno niż wcale). Jako, że ostatnimi czasy aktorka związana jest z serialem (zawierającym słowo „rozlewisko” w różnych wariantach tytułu), z początku pytania zaczęły się od tej kwestii. Rozwój jej jako osoby pomaga jej także w rozwijaniu postaci, która jest także dynamiczna. O samej pracy nad serialem opowiada, że przypomina letnią kolonię. Cała ekipa zjeżdża się raz do roku na kilka tygodni, by zrobić materiał. Przy okazji padł termin emisji nowego sezonu (5 grudnia) i zaproszenie wszystkich zainteresowanych do śledzenia kolejnych odcinków. O samym serialu wspomniała, że o ile dwa pierwsze sezony to ekranizacja prozy, to reszta jest już inwencją scenarzystów. Sama treść, a także łagodne otoczenie, gdzie rozgrywa się fabuła ma działanie uspokajające, o czym poinformował ją znajomy punk. Poniekąd przestrzeń i przyroda są też bohaterem serii Nad rozlewiskiem. Jako ciekawostkę techniczną, aktorka wspomniała o serialowej kuchni, która – ze względu na ruch kamer – urządzona jest w stodole. Nie do końca sprzyja to filmowaniu, ponieważ często przelatują tamtędy jaskółki.
Zmieniając temat, zapytano Joannę Brodzik o teatr. Po dwunastu latach przerwy wróciła na jego deski, lecz nie był to łatwy powrót. Tego typu praca jednak nauczyła ją o sobie tego, że potrafi wywoływać wzruszenie. Obecnie pracuje przy sztuce o trzech przyjaciółkach, które spotykają się na przestrzeni lat. Jej przypadła rola lesbijki trenującej boks, co jest dla niej wyzwaniem, także czysto fizycznym. Podjęła wyczerpujące treningi, by wrócić do formy i sprostać swojej postaci. O swoim rozwoju mówi: “nie można o sobie wiedzieć wszystkiego raz na zawsze”. Z kolei zapytana o sytuację, gdy musiałaby zapłacić za coś zbyt wysoką cenę odpowiada: “Jestem dosyć zen”. A propos bycia zen dodała, że od początku powstania “Faktu” wygrała z nim 11 spraw sądowych. Pozostając w temacie szeroko pojętego nietaktu, aktorka przytoczyła sytuację, gdy jej dziecko skaleczyło się w policzek i pojechała z nim do szpitala. Do siedzącej w zakrwawionym ubraniu na bloku operacyjnym Joanny Brodzik podeszli ludzie, którzy… chcieli zrobić sobie z nią zdjęcia. W tej sytuacji aktorka zażartowała, że jest nieodpowiednio ubrana do zdjęcia. Z kolei w temacie aktorstwa filmowego – poruszono temat filmu Jasne, błękitne okna. O tym, jak Beata Kawka zabiegała o realizację tego obrazu (upamiętniającego jej przyjaciółkę), oraz o tym jak Bogusław Linda zaangażował się w projekt z taktem i delikatnością. „Bogusław jest jednym z najdelikatniejszych mężczyzn, ale jak go zapytacie, to zaprzeczy. O zagranicznym sukcesie samego filmu za granicą aktorka wspomniała, że odniósł ogromny sukces w Hiszpanii. Z kolei zapytana o swoich konkursowych faworytów, wyraziła swój głęboki zachwyt Bogami i Tomaszem Kotem, którego zna – jednak to nie przesłoniło jej odbioru postaci Religi. Przy użyciu nawiązania do Gwiezdnych wojen opisała rolę lekarza jako „hologram Religi nałożony na postać Tomasza Kota”.
Ostatnim już gościem trzeciej edycji wrocławskiego święta aktorów była Dorota Kamińska, a spotkanie z nią sąsiadowało z projekcją filmu Karate po polsku. Aktorka na początku zapytana została o realia premiery rzeczonego filmu i jego odbiór w tamtym okresie. Okazało się, że sam Wojciech Wójcik jako twórca kina gatunków spotykał się z mieszanym odbiorem swoich filmów, wręcz traktowano je jako dzieła poślednie. Aktorka stwierdziła, ze właściwie Karate po polsku to takie nasze Wejście smoka, choć sukces był oczywiście nieco mniejszy. Skupiając się na polskim filmie, Dorota Kamińska szczególnie zwracała uwagę na te sceny, których zagranie było skomplikowane. Szczególnie złożone jest filmowanie sceny erotycznej, która musi być możliwie najbardziej wiarygodna, lecz sam jej charakter przysparza wielu utrudnień. Poza tym sama scena została odebrana jako bardzo odważna (w tamtych czasach nie były tak powszechne, jak dziś). Godna uwagi jest wzmianka aktorki o czasach tzw. bojkotu, czyli okresu demonstracyjnego odmawiania ról jako sprzeciwu wobec władzy ludowej. Akurat w tym czasie Kamińska ukończyła szkołę teatralną, co stawiało ją w niekomfortowej sytuacji: „każdy aktor po szkole jest głodny ról, a ja musiałam odbierać telefony i mówić, że jestem bardzo zajęta, a siedziałam w domu i obierałam kartofle.” Na ten moment gra w serialach, a także bierze udział w kilku projektach teatralnych. Ostatnią rolę w filmie kinowym zagrała w Pręgach, za co nominowano ją do Orłów. O innej, lecz o wiele popularniejszej roli w Och, Karol, mówi: „fajna rola, ale trudno o tym powiedzieć, że to sukces zawodowy. Modelki są do wyglądania, aktorki są do grania.”
Chciałaby poruszać widza na ekranie, nie boi się oszpecać do roli i uważa, że jest to integralny element sztuki aktorskiej. Zapytana o używanie zdolności aktorskich w sytuacjach domowych, prywatnych, zaprzecza: „To by było chyba upiorne. To jest rodzaj socjotechniki, prywatnie byłby to obłęd”. Przyznała jednak, że aktorzy to trudne osoby, ze względu na skupianie się na sobie, co przeszkadza w relacjach z innymi. A propos brata, Emiliana, aktora i właściciela Teatru Kamienica: „Z rodzeństwem jest inaczej, bo z rodzeństwem nie można się rozstać.”
Podając przykład nieomal stuletniej Danuty Szaflarskiej Dorota Kamińska o zawodzie aktora mówi, że nie odchodzi się nigdy na emeryturę. Na to głos z widowni odparł głośno, że widzowie też nie idą na emeryturę. Spotkanie zakończyła nader przyjemna konstatacja: „mamy siebie.” Jest to poniekąd podsumowanie wszystkich spotkań festiwalowych, z każdego z nich wyłania się sieć zależności między pracą aktora a jej odbiorem przez widownię.
Jan Dąbrowski
Około godziny 19.00 goście naszej filmowej imprezy zaczęli tłumnie schodzić się w Teatrze Polskim, gdzie galę zamknięcia 3. Festiwalu Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa poprowadzili Joanna Brodzik i Łukasz Nowicki.
Para prezenterów zapowiedziała Elżbietę Słobodę – aktorkę i absolwentkę nowojorskiej, legendarnej już w środowisku szkoły Actors Studio, której mury opuścili kiedyś tacy geniusze ekranu jak Marlon Brando, Al Pacino, Robert De Niro, czy Dustin Hoffman. Pani Słoboda ogłosiła zwyciężczynię konkursu, zorganizowanego podczas warsztatów aktorskich, w którym główną wygraną miała być rola epizodyczna w serialu Ojciec Mateusz. Okazała się nią Agata Zielińska, która dobitnie i w myśl swobodnej etykiety festiwalu podsumowała warsztaty: „Dziękuję całej grupie. Byliśmy zajebiści”.
W plebiscycie przeprowadzonym wśród aktorów laureatem Złotego Szczeniaka okazał się nieobecny na sali Stanisław Mikulski, któremu przesłano pozdrowienia i muzyczno-energetyczną pocztówkę w postaci motywu przewodniego z serialu Stawka większa niż życie. Z kolei w plebiscycie publiczności zwyciężył Bronisław Cieślak, którego zespół przywitał na scenie motywem z 07 zgłoś się. Pan Cieślak odbierając nagrodę zaznaczył, że porucznik Borewicz był następstwem mniej znanej roli – kapitana Zawady i że 07 trochę niesłusznie nazywany jest polskim Bondem. „No, cóż. Jaki kraj, taki Bond” – podsumowuje aktor.
Powitaliśmy na scenie brawami jury konkursu: Katarzynę Figurę, Annę Samusionek (w zastępstwie Doroty Kamińskiej), Sonię Bohosiewicz i Jana Nowickiego. Ten ostatni – sędziowski rodzynek – miał ogłosić laureatkę Złotego Szczeniaka w kategorii „najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca”. „Dla aktora największym koszmarem jest znaleźć się w sytuacji takiej jak ta – stwierdza. – Chciałoby się wypaść jak najlepiej, kompletnie bez żadnego przygotowania”. Nowicki systematycznie i bezlitośnie budował napięcie, aż w końcu: „Zwyciężczyniami konkursu w kategorii <najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca> zostały… Dwie kobiety. I tu znowu mała dygresja…”. W końcu zlitował się i wyjawił: „Helena Sujecka i Agnieszka Pawełkiewicz za film Małe Stłuczki w reżyserii Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba”. Aktorki ładnie podziękowały za „tak kontrowersyjny wybór”, po czym ogłoszono jeszcze dwie nagrody specjalne w tej kategorii – dla Elizy Rycembel za Obietnicę Anny Kazejak i dla Marii Blandzi za Serce, serduszko Jana Jakuba Kolskiego. Żadnej z aktorek nie było na sali, co wcale nie dziwi z uwagi na fakt, że żadna z nich do nagrody nie była nawet nominowana.
Nagrodę za drugoplanową rolę męską wręczyła Sonia Bohosiewicz. Kuśtykając, odebrał ją Janusz Chabior, nominowany za rolę w filmie Służby specjalne Patryka Vegi. Chabior wyznał, że miło jest dostać taką nagrodę od kolegów aktorów, po czym (cytując filmowego Bońkę) „bez zbędnego pierdolenia” pozdrowił swojego psa – Batmana i podziękował mu, że jest tam razem z nim. Nagroda specjalna powędrowała do nieobecnego Borysa Szyca, za rolę w Sercu, serduszku.
Anna Samusionek wręczyła Złote Szczeniaki za najlepsze drugoplanowe role kobiece. Zostały one przyznane dwóm Majom – Mai Ostaszewskiej za Jacka Stronga w reżyserii Władysława Pasikowskiego i Mai Komorowskiej (Szczeniak specjalny), znowuż za rolę w filmie Kolskiego.
Przewodnicząca jury – Katarzyna Figura – powiedziała o festiwalu, że ma wielki cel. Ludzie z branży mogą spotkać się i ocenić, w jakiej kondycji są tu i teraz, co zawsze daje do myślenia. Bardzo ciepło wyraziła się również o stolicy Dolnego Śląska. Przewodnicząca ogłosiła zwycięzcę w kategorii „najlepsza pierwszoplanowa rola męska”. Innego werdyktu być nie mogło. Został nim jednogłośnie Tomasz Kot, którego i tym razem zabrakło na festiwalu. Nagrodę odebrał brat aktora – Paweł Kot, który przeprosił za nieobecność laureata i podziękował w jego imieniu. Katarzyna Figura stwierdziła, że nie da się wykurzyć ze sceny tak łatwo, po czym ogłosiła zwycięzcę nagrody specjalnej – Roberta Więckiewicza za występ w Pod Mocnym Aniołem Wojciecha Smarzowskiego. Niespodzianka polegała jednak na tym, że nie było żadnej nagrody. Robert Więckiewicz wyszedł na scenę i skonfudowany stwierdził: „Wymienienie przez jury to największa nagroda”. Jan Nowicki natomiast przyznał, że ją przepili. „Zacznę oryginalnie – zwrócił się pan Robert do publiczności. – Nie spodziewałem się. Wcale nie chcę wypaść dobrze, tak jak mówił pan Nowicki. Wypadnę, jak wypadnę. Studiowałem tutaj przez cztery lata i nigdy nie spodziewałem się, że wrócę w takim charakterze. Pozdrawiam Wrocławian, bez podlizywania i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy”.
Arkadiusz Franas – redaktor naczelny „Gazety Wrocławskiej” – wręczył nagrodę czytelników dla najlepszego aktora festiwalu, którym okazał się, oczywiście, niezrównany w konkursie Tomasz Kot.
Następnie na scenę zaproszono dyrektora i twórcę festiwalu – Stanisława Dzierniejkę, który zwrócił się do swojej żony: „Kochanie, wciągam brzuch jak tylko mogę”. Pan Dzierniejko wyraził entuzjazm, związany z powodzeniem festiwalu i nazwał Wrocław „stolicą polskiego aktorstwa filmowego”. Ubolewał również nad organizacyjnymi niedociągnięciami w postaci nieobecności niektórych aktorów, tłumacząc, że często tak to właśnie wygląda, że zaprasza się osobę, która reaguje następująco: „Jezu, jak się cieszę! O, Boże, ale czy ja w ogóle zasługuję? Tylko że ja jestem w Bangkoku”. Wyjaśniła się też zagadka niewidzialnej nagrody dla Roberta Więckiewicza. Dyrektor uspokoił pana Roberta, że nie chcą mu dawać papierowej nagrody i że wykują specjalnie dla niego kolejnego Szczeniaczka. Słysząc to, aktor wstał z fotela i począł bić pokłony w stronę Dzierniejki. Nastąpiła długa litania podziękowań, którą nie będę zanudzać czytelnika.
Należy się jednak wzmianka Wrocławskiemu Teatrowi Pantomimy, którego program artystyczny, nawiązujący do największych i najbardziej kultowych arcydzieł kinematografii, uświetnił galę zamknięcia.
Na tym zakończymy naszą relację z 3. Festiwalu Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa.
Specjalne podziękowania kierujemy do Eweliny Bartkowskiej – naszego niestrudzonego fotografa i Ani Domejko, za udostępnienie swoich zdjęć. Dziękujemy również Andrzejowi Kaletynowi, za ciekawe rozmowy i trafne wskazówki. Pozdrowienia ślemy Kamili i Oli – uroczym wolontariuszkom, torującym drogę do gwiazd (sic!), otwierającym przed nami tajne przejścia DCF-u, a także służącym pomocną dłonią w każdej sytuacji.
A na koniec Święty Graal, niedowierzanie i śmierć w oczach – zdjęcie z Bogusławem Lindą.
Miłosz Drewniak