Publicystyka filmowa
MIŁOŚĆ, ŚMIERĆ I ROBOTY. Recenzja przebojowego serialu + TOP 6 najlepszych epizodów
MIŁOŚĆ, ŚMIERĆ I ROBOTY to antologiczna uczta wizualna, łącząca różnorodne emocje i zaskakujące historie, które zachwycą każdego widza.
Czasem przychodzi taki moment, gdy Netflix potrafi zaskoczyć czymś świeżym. Tak jest w przypadku antologicznej serii Miłość, śmierć i roboty, która niedawno miała swoją premierę na znanej platformie strumieniowej. Jeśli jeszcze nie miałeś okazji zapoznać się z tym tworem, nie marnuj czasu na czytanie moich wypocin (ale wróć do nich, jak tylko zobaczysz napisy końcowe ostatniego epizodu). To bowiem audiowizualna uczta, która jednocześnie dostarcza wielu różnorodnych doznań i przemyśleń. Specjalnie dla was spieszę z krótką recenzją oraz subiektywną selekcją sześciu najlepszych epizodów produkcji.
Pomiędzy drugim Deadpoolem a szóstym Terminatorem reżyser Tim Miller zdołał wygospodarować jeszcze trochę czasu na to, by stworzyć antologiczny serial animowany podszyty science fiction i horrorem, w duchu słynnego Heavy Metal. Serial sygnowany jest ponadto nazwiskiem Davida Finchera, jako producenta wykonawczego. To jednak na Millerze spoczęła odpowiedzialność rozpisania konceptów wszystkich osiemnastu epizodów, wyreżyserowania jednego z nich oraz nadzorowania procesu powstawania reszty.
Wspomniane dwa nazwiska wystarczą, by określić swoje oczekiwania względem produkcji. Dość jednoznacznie brzmiący tytuł jest czytelną sugestią, że antologia Miłość, śmierć i roboty dostarcza mocnych, przemawiających do wyobraźni wrażeń, otoczonych kostiumem fantastyki. I tak w istocie jest. Osiemnaście epizodów serialu to historie nieposiadające co prawda fabularnego motywu przewodniego, ale za to jedną, nadrzędną właściwość formy – wszystkie stanowią wyjątkowo silne, audiowizualne uderzenie, częstokroć podszyte akcją, seksem, grozą i czarnym humorem. Stanowią jakby zlepek koncepcji, które wyjątkowo trudno było sprzedać twórcom do pełnometrażowych filmów z uwagi na ich bezkompromisowy i niejednokrotnie drastyczny charakter. Więcej tego dziś w grach komputerowych, do których stylistyki twórcy Miłości, śmierci i robotów niejednokrotnie zresztą nawiązują.
Ten brak jednomyślności fabularnej może niejednokrotnie nastręczać problemów podczas seansów. A to dlatego, że nie da się wówczas dostrzec żadnej nadrzędnej idei, nadającej całości uniwersalny wydźwięk. Czegoś podobnego do tego, co da się odczuć podczas seansu Czarnego lustra – dziś swoistego wzoru twórczości antologicznej – gdzie choć każdy odcinek jest kompletnie inną historią, to jednak wszystkie razem mówią wspólnym głosem o technologicznych zagrożeniach.
Z drugiej jednak strony, i akurat po tej sytuuje się moja opinia, Miłość, śmierć i roboty jest dzięki braku spójności tworem całkowicie zaskakującym i każdy epizod antologii zaprasza nas na krótką (odcinki nie trwają dłużej niż piętnaście minut) podróż w nieznane, czyli dokładnie to, co tak bardzo lubimy w fantastyce. Kompletnie nie da się przewidzieć, o czym tym razem opowiedzą twórcy ani jak spuentują swoją historię. Łyka się przez to poszczególne epizody bez konieczności popity, płynąc za uczuciem zaciekawienia.
Przy tworzeniu serialu brało udział wielu światowej sławy animatorów, którzy mają na swoim koncie prace przy takich filmach jak m.in. Jak wytresować smoka czy Spider-Man Uniwersum. W Miłości, śmierci i robotach można znaleźć zatem wielość metod animacji, z których najciekawiej wedle mnie wypadają te fotorealistyczne, imitujące rzeczywistość, konkurujące w tym wypadku chociażby z pamiętnym Final Fantasy. Co ciekawe, swoje dwa grosze do projektu dołożyło polskie studio Platige Image, które wyprodukowało jeden z epizodów.
Nie znalazł się on jednak na liście tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Odcinki, które w istocie uznałem za najlepsze, najciekawsze, najbardziej poruszające, najbardziej oryginalne, wymieniam w dalszej części artykułu.
Niektóre zdradzają potencjał na większą historię, inne najlepiej sprawdzają się jako zamknięta całość. Oto sześć moim zdaniem najlepszych epizodów pierwszego, osiemnastoodcinkowego sezonu Miłość, śmierć i roboty. Czy zgadzasz się z moim typowaniem?
6. Mechy
Akcja zaczyna się bardzo niewinnie. Małżeństwo mieszkające na farmie zaparza sobie herbatę. Po chwili wszystko przybiera niespodziewany obrót z uwagi na inwazję obcych. Bohaterowie dają jednak do zrozumienia, że nie pierwszy i nie ostatni to raz, gdy muszą bronić swego domostwa. Wskakują w wielkie, wypasione mechy, będące doskonalszą formą egzoszkieletu z Obcego: decydującego starcia i stają do walki z pozaziemską siłą, wysoko unosząc gardę.
Podoba mi się akcja, którą wypełniony jest ten epizod. Podoba mi się jego dramatyzm. Podoba mi się jego, jak by nie patrzeć, zaskakujące zakończenie. To także jedna z tych animacji, których kreska jest przyjemna, wręcz ciepła dla oka, zawierająca szeroką paletę barw, czym przypomina trochę dokonania na polu gier komputerowych studia Blizzard.
5. Za szczeliną orła
Gdy jeden z załogantów statku kosmicznego budzi się po latach z hibernacji, zamierza ustalić, gdzie jest, kiedy jest oraz czy przypadkiem nie zboczył z kursu. W ustaleniu prawdy pomaga mu kochanka sprzed lat, z którą przy okazji, ku uciesze obojga, znowu nawiązuje płomienny romans. Za szczeliną orła ma trzy podstawowe zalety. Pierwsza polega na tym, że w dążeniu do fotorealizmu, posługując się technologią motion capture, twórcy wznieśli się na wyżyny. Druga zaleta, to – co tu dużo mówić – niesamowita scena seksu, która według mnie, jest jedną z bardziej realistycznych, intensywnych tego rodzaju scen, jakie dane mi było oglądać w animacji. A po trzecie w końcu – wyjątkowo tajemniczy charakter całości balansującej na granicy jawy i hibernacyjnego snu. Mi to wystarczy.
4. Nieśmiertelna sztuka
Niejaki Zima, słynny artysta awangardowy, do historii przejdzie jako autor nietuzinkowego wykorzystania niebieskiego kwadratu. Z biegiem upływu akcji światło rzucone zostaje na jego tajemniczą przeszłość, w której odnaleźć można źródła fascynacji artysty. Muszę przyznać, że ujął mnie ten niepozorny epizod, m.in. swoim melancholijnym, metafizycznym klimatem, powolnym tempem, a także wzruszającą konkluzją.
Punkt wyjściowy tego odcinka w ogóle nie zapowiada bowiem, do jakich wniosków finalnie zmierzają twórcy. Nieśmiertelna sztuka to dla mnie kolejna cegiełka dołożona do tematu uchybień w idei sztucznej inteligencji, ale uwagę zwraca wyjątkowo oryginalny sposób poruszenia tego problemu. Doskonała rzecz.
3. Zmiennokształtni
W ogarniętym wojną Afganistanie dwaj żołnierze obdarzeni nadprzyrodzonymi mocami zmagają się z wrogiem, którego mogą znaleźć nie tylko po drugiej stronie barykady, ale także we własnym oddziale. Według mnie aż nadto oczywiste jest, że epizod ten w bardzo dosadny sposób rozprawia się z tematem rasizmu. Dwaj zmiennokształtni osobnicy, pół ludzie, pół psy, pomimo posiadania zdolności, które niejednemu współtowarzyszowi broni mogą uratować życie, nie znajdują bowiem akceptacji w swoim środowisku.
Aż do momentu, w którym jeden z bohaterów postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, stanąć oko w oko z wrogiem i wziąć odwet za śmierć przyjaciela. Niesamowicie mocny, emocjonujący odcinek, ze sceną walki, która na długo zapadnie mi w pamięci. Jeśli ktokolwiek z was myślał, że motyw wilkołaka został już przez kino aż nadto wyeksploatowany, ten epizod wyprowadzi was z błędu. Proszę o więcej.
2. Pomocna dłoń
Jeśli ciekawi was, jak wyglądałaby krótsza, animowana wersja Cuaronowskiej Grawitacji, nie mogliście lepiej trafić. Pomocna dłoń to, podobnie jak jej pełnometrażowy, duchowy sprzymierzeniec, twór, którego znakiem rozpoznawczym jest prostota koncepcyjna. W odcinku poznajemy astronautkę, która podczas wykonywania rutynowych obowiązków na stacji kosmicznej, staje w obliczu niespodziewanej tragedii. I choć wszystkie czynniki wskazują na to, że bohaterka będzie musiała pożegnać się z tym światem (jednocześnie mogąc się w niego wpatrywać z perspektywy orbity), to w ostatniej chwili pojawia się nadzieja.
Ale zaprawdę powiadam wam, nikt z nas nie chciałby stanąć przed tak dramatycznym wyborem. Prosta, niepozorna rzecz, a tyle emocji w sobie skryła, że bardzo trudno jest otrząsnąć się z nich po seansie. To także dowód na to, że jeśli chce się wstrząsnąć widzem, nie trzeba tworzyć do tego wybuchowych akcji czy przerażających potworów. Wystarczy, że po prostu poda się widzowi „pomocną” dłoń.
1. Świadek
Pewna kobieta, tuż po tym, jak stała się świadkiem brutalnego morderstwa, musi uciekać przed czyhającym na jej życie sprawcą. Ta krótka, acz intensywna podróż mocno zachwieje fundamentami rzeczywistości, w którą zwykła wierzyć. W jednej z recenzji tego odcinka przeczytałem, że dokładnie tak wyglądałaby Alicja, gdyby spadła na samo dno króliczej nory, wspomagając się przy tym LSD. I trudno o lepszą puentę dla tego epizodu. Klimat jest tak gęsty, że można kroić go nożem. Tętniące neonami, dystopijne miasto przyprawia o zawrót głowy, przypominając najlepsze dokonania surrealistów. Animacja korespondująca ze stylistyką komiksu jest w Świadku dopieszczona do granic możliwości. Nic w tym dziwnego – za jego stworzenie odpowiedzialni są animatorzy biorący udział w projektowaniu Spider-Man Uniwersum. Opad szczęki powodują jednak poszczególne sceny, w tym ta w nocnym klubie, pełna seksualnego wyuzdania oraz, rzecz jasna, finalna, wywracająca wszystko, co dotychczas widzieliśmy, do góry nogami. Zdradzać sensu nie wypada, ale dość powiedzieć, że matematyk Penrose lepiej nie potrafiłby opowiedzieć o swoich niemożliwych schodach. Ręce same składają się do oklasków.
