Obrodziło w kinach dobrymi filmami – w sierpniu Czarna owca i Zupa nic, we wrześniu wysoko oceniani Teściowie i Najmro, a właśnie wszedł również doceniany Żeby nie było śladów, a za moment Smarzowski pokaże nowe Wesele. Polskie kino oferuje jednak jeszcze więcej dobra – czyżby pozytywny efekt pandemii? Praca nad projektami filmowymi rozpoczęła się zdecydowanie wcześniej niż pierwsze objawy Covid-19, ale może to też okres, który sprzyjał produkcji? Może pozwolił na wzięcie głębszego oddechu i inne spojrzenie na własny film, dopieszczenie go? Trudno powiedzieć, ale 46. odsłona Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni obrodziła bardzo dobrymi filmami, spośród których część już jest znana, ale duża część – ta najlepsza – będzie miała wkrótce premierę.
Poniżej znajdziecie mój ranking filmów – 12 tytułów, które zobaczyłem w konkursie głównym, od najgorszego do najlepszego.
Co za pretensjonalny gniot. Powolny, wypełniony nachalną symboliką, męczący, przezroczysty pod względem jakiegokolwiek stylu. Z irytująca główną bohaterką, która chodzi cały czas zdumiona po tym świecie po… swojej śmierci, wobec której się buntuje. Tak, bo o przejście między światem żywych i martwych chodzi, co dla niektórych może być obietnicą intrygującego kina. To jednak taki snuj wypełniony epizodami i osobami – przyznam, że na siłę można w tym system jakąś metaforyczną całość, ale okrutnie trzeba się zmęczyć, żeby dotrwać do końca.
2
I tu ważna uwaga – to jedyny słaby film. Reszta jest co najmniej dobra.
Mógł dać więcej niż dał – to pierwsze co mi przychodzi na myśl po Prime time. Nie zaskoczyło mi na kilku poziomach. Po pierwsze cała ta sytuacja z terroryzowaniem studia telewizyjnego nie ma tej intensywności, gęstości jakiej można by się spodziewać – to kwestia odpowiedniego rozłożenia dramaturgii, zabawy formalnej, sięgania po klasyki w rodzaju Pieskiego popołudnia” które przecież są miłe do zacytowania (bo dlaczego nie). A tak mamy dość tanią inscenizację porwania – tego typu refleksja jest pierwsza.
Rozumiem jednak o co twórcom chodziło – nie sam napad, a raczej symboliczne rozliczenie z przegranymi szansami, które zrodziły słuszne pretensje do możliwości, jakie dały lata 90. Nie wszystkim się udało i najczęściej nie z ich winy (bo nie każdy jest kowalem własnego losu, zapomnijmy wreszcie o XIX-wiecznych maksymach). I ta refleksja wybrzmiewa najmocniej, ale… nie dość mocno. Główny bohater jest kneblowany, ale twórca nie jest, więc mógłby dowalić do pieca, mógłby bardziej, lepiej, dosadniej. Z tego powodu mam poczucie rozczarowania, choć nie ukrywam, że tak delikatnie zarysowane tło i pozostawienie widza w interpretacyjnym zagubieniu może być ciekawe, inspirujące. Bielenia jest rewelacyjny – to jest ta sama energia jak w Bożym ciele i czekam na kolejną rolę tego niesamowicie zdolnego aktora.
6
Mocne uderzenie PRLu prosto w twarz (a wiele tytułów na festiwalu wędruje w czasie do tego okresu). Nie znam bowiem bardziej sentymentalnego filmu, który zarazem jest fascynujący jak i nachalny w przywoływaniu lat 80. Zupa nic to jak ekranizacja najmilszych wspomnień przemiłego (choć podpitego) wuja przy suto zastawionym stole; to emanacja tych naszych wszystkich rzewnych opowieści, które każdy 40-50-latek przytrzymuje w pamięci. Nie ma miejsca na złe skojarzenia – to film zrodzony z miłości do tego, co było wtedy najpiękniejsze, co pięknie pachniało, co wspaniałe grało. Zupa nic rezonuje z teraźniejszością tylko w jednym aspekcie: jako przeciwwaga dla chyba wszystkich wartości, którym hołdujemy teraz. Więc jest to zarazem miłe dla duszy, jak i nieznośnie ckliwe – z przewagą jednak miłości. Czuję się jakbym zjadł całe opakowanie gumek kulek, popił syropem z saturatora i zagryzł dobrą szynką od wujka z Ameryki. I jest mi teraz dobrze.
Cudowny jest Woronowicz, znakomita Preis. Jeśli macie ochotę na rasowy feel good movie – szukajcie tej zupy. Pycha.
7
Jak myśleliście, że najbardziej nostalgiczny powrót do PRL prezentuje świetna Zupa nic, to Najmro dowala do pieca jeszcze więcej westchnień za tym, co było piękne, a co już minęło. Pamięć o Polsce Ludowej to tylko stylistyczny pretekst dla totalnej zabawy w kino. Bo ten debiutant, Rakowicz, dowiózł brawurowy film polski, który wygląda obłędnie i korzysta z wielu fajerwerków wizualnych i dźwiękowych, żeby pieścić zmysły. Nie przez przypadek wielokrotnie bohaterowie siedzą w kinie, oglądają filmy na VHS czy w końcu prowadzą wypożyczalnie kaset – Najmro jest zrodzony z miłości do kina gatunkowego, robionego dla samej radochy tworzenia, cytowania i dostarczania rozrywki. I to się sprawdza w 100%. Są bajecznie wystylizowane zdjęcia. Jest dużo slow-mo, które działa. Jest ścieżka dźwiękowa wypełniona hiciorami lat 80. Są emocjonujące pościgi samochodowe, strzelaniny, ucieczki napady na Pewexy.
Jedna wielka zabawa – może i przeestetyzowana, efekciarska do bólu, ale to się sprawdza, bawi, śmieszy, zaskakuje, bo w każdym momencie czuć miłość do filmów spod znaku Richiego, Tarantino, Soderbergha (tego heistowego); widać zrozumienie, że film to też wyrazista forma i zabawa nią dostarczyć może… rozrywki. Bo wiecie, kino też temu może służyć i Najmro to idealny przykład filmu bez pretensji do bycia więcej niż tym, czym jest (choć wyraźnie zaznaczono systemowe tąpnięcie). A przy okazji jest to całkiem zgrabnie poprowadzona historia Najmrodzkiego – nie ma co prawda dużego zaczepienia w faktach, wystarczy jednak, żeby zbudować romantyczno-sensacyjną historię o sprytnym złodzieju, który uwielbiał zachwyt swoich widzów. Świetny jak zawsze jest Ogrodnik, Więckiewicz to pewniak, Zawierucha to udany comic relief. Naprawdę fajny kawałek kina rozrywkowego. Już jest w kinach, więc warto się pośpieszyć na seans.
7+
Kolejny seans i nie zgadniecie – znowu powrót do PRL lat 80., tyle że tym razem w okolicznościach ponurych, przytłaczających, brutalnych. Jesienno-zimowa aura, szare budynki, brzydcy ludzie – to jest dopiero alternatywa dla słodkiej zupy (nic). Hiacynt to kryminał czerpiący z klasyków francuskich (czuję tu klimat Samuraja) i wyraźnie odwołujący się do estetyki lat 70. w kryminale amerykańskim (Serpico). Na te skojarzenia nałożono jednak mocny PRL – ten o twarzy ubeka, z wieloma kurwami i litrami wódy. Sam film nie jest o historii akcji Hiacynt, ale raczej o jakimś jej wycinku, który zainspirował twórców do opowiedzenia bardzo zgrabnej historii o śledztwie w sprawie morderstw. Trochę polityki, sporo moralnych dylematów i dyskusyjnych postaw – niby oczywistości w tego typu kinie, ale lepią się one w coś naprawdę ciekawego, zajmującego (choć trzeba uczciwie przyznać, że tempo jest dość wolne). Jest też zauważalny pewnego typu „most” z teraźniejszością – bycie LGBT to wciąż problem na linii człowiek-władza i to dość wyraźnie pobrzmiewa.
Świetny jest Tomasz Ziętek – oszczędny, nie szarżujący. Chyba najlepsza jego rola. Podsumowując – bardzo dobry, gęsty kryminał. Z wyrazistą reżyserią, dobrym scenariuszem. Do zobaczenia na Netflix w październiku.
7+