Trylogie, w których nie ma ani jednego DOBREGO FILMU
Tym razem siedem typów. Z rzadka tylko wybieram tę liczbę, zamiast tradycyjnej dziesiątki. Tym razem jednak crème de la crème najgorszych trylogii wszech czasów, a wybór takich tylko z pozoru jest łatwy. Najczęściej zdarza się sytuacja, że przynajmniej jedna część trylogii jest zdatna do oglądania, a tutaj wszystkie trzy muszą trzymać jednakowo „niski” poziom. Muszą więc to być naprawdę złe sagi. Rozumiem, że dla jednych będzie to seria Ludzka stonoga, a dla innych części Star Wars od I do III. Ludzką stonogę faktycznie ogląda się ciężko. Potrzeba dużo samozaparcia, żeby wytrzymać eksperymenty reżysera, ale dużo samozaparcia i cierpliwości kosztowała mnie również trylogia Before. Tutaj z kolei nie chodziło o wytrzymanie rozrywających emocjonalnie obrazów przemocy, ale o monotonię i przeintelektualizowanie prezentacji miłości, jakich do tej pory nie doświadczyłem jeszcze w kinie nawet u Bergmana, Allena i Lánthimosa. Być może więc to rzecz gustu i wrażliwości emocjonalnej. Pamiętajmy również, że wszelkie wartościowanie filmów jest zawsze położone na jakiejś drabinie czy też skali. Złe filmy, lub w tym wypadku złe trylogie, są zawsze takie w odniesieniu do innych, ocenionych jako lepsze, czasami jednak rozpatrywane poza tą skalą, a tak również można, nie są aż tak złe, są tylko gorsze niż… A poza tym, co to jest w ogóle „DOBRY” film? Ten, który powszechnie został uznany za taki? Niezbyt trafia do mnie tak racja jego pozytywnej oceny bazująca na ilości ocen innych.
„365 dni” („365 dni”, „365 dni: Ten dzień”, „Kolejne 365 dni”)
Ujmę to tak. Trylogia ma pewien potencjał, który występuje na początku, a potem szybko zostaje zmarnowany. Jest to wynik źle napisanego scenariusza i braku umiejętnego zrównoważenia formy z treścią. Piszę to niezależnie od wydźwięku moralnego, humanistycznego, feministycznego i wolnościowego tych filmów. Być może udział Blanki Lipińskiej w produkcji był zbyt duży. Przypomina mi się teraz King wraz z jego przemożnym, autorskim i narcystycznym wpływem na adaptacje swoich powieści. 50 twarzy Greya również odniosło sukces w tym sensie, że o filmie dużo się mówiło, aczkolwiek oceny niekoniecznie były wysokie, całkiem słusznie zresztą. Jeśli zaś chodzi o stopnień podniecania widza, to duet Dakota Johnson – Jamie Dornan przypominał dwa niedźwiedzie polarne siłą wybudzone z letargu, które zmusza się do chodzenia. Natomiast para z 365 dni: Sieklucka – Morrone ma w sobie ogień, który z kolei zostaje kompletnie zmarnowany w kolejnych odsłonach serii. Dialogi to kicha, narracja też pozostawia wiele do życzenia i nie można dać pierwszej części więcej niż 3, a pozostałe to zasłużone jedynki. Poza tym filmy są ohydnie seksistowskie.
Podobne:
„Wojownicze Żółwie Ninja” (I, II, III)
A najbardziej będę się czepiał wyglądu żółwi i ich charakteryzacji. A poza tym ta trylogia zrujnowała moje wyobrażenie, jakie nabyłem za sprawą bajki z dzieciństwa, bodajże z drugiej połowy lat 80. Jest to dowód dla mnie, że pewne animacje nie powinny być ekranizowane, bo nic z tego nie wyjdzie. Nie tylko chodzi tu o wizualną prezentację żółwi, ale i treść. Na nią w tej trylogii zabrakło miejsca. Filmy bazują na prostym szablonie: dobrzy chłopcy kontra źli. Szczur o imieniu Splinter i cztery żółwie zostają przypadkowo zalane odpadami radioaktywnymi i mutują w duże, inteligentne stworzenia. Mieszkają na Manhattanie, a raczej w kanałach Manhattanu. Splinter pełni rolę mistrza ninja, ucząc Żółwie dyscypliny sztuk walki. Arcywrogiem Splintera jest Shredder, mistrz ninja, który chce zdobyć władzę nad światem, a najpierw nad lokalną społecznością. I to w sumie tyle. Reszta treści to walka. Ponieważ ona zdominowała wszystko, cierpią inne aspekty opowiadania historii. Praktycznie nie ma rozwoju charakterów, nie ma przedstawienia ich indywidualności. Kuriozalna jest zasada rozpoznawania postaci po kolorach opasek na głowę, bo inaczej się nie da – może jeszcze po broni, ale po czymś więcej? Niemożliwe. Moralność to prostacki podział na czyste dobro albo czyste zło. Produkcje nic nie wnoszą do gatunku, jak i świadomości młodszych widzów, do których są kierowane.
„I kto to mówi” (1, 2, 3)
I wcale nie, początkowe sekwencje z jajeczkami wcale nie są złe. To ciekawe wizualizacje procesu zapłodnienia i warto, żeby znały je nie tylko dzieci, ale i dorośli, bo praktyka życia pokazuje, że niekiedy nie mają o tym pojęcia i nazywają to cudem. Ale to, co dzieje się w tej serii filmów później, jest naprawdę obsceniczne. Dziecko w macicy zaczyna gadać głosem dorosłego mężczyzny, a to przyprawia o ciarki, potem gada nim po urodzeniu, co również nie jest przyjemne. Jego komentarze w całej serii są typowe dla kina o zwierzętach, które za wszelką cenę chce na siłę uczłowieczyć animalnych bohaterów. W drugiej części z kolei nie jest lepiej, bo podobnie głos Willisa podłożony pod reakcje dziecka wygląda okropnie w połączeniu z jego „grą aktorską”, a raczej wykorzystywaniem gestów i mimiki, która nie ma nic wspólnego z wypowiadanymi kwestiami. No i ta sprawa nocnika, na której reżyserka filmów chce oprzeć komediowość wielu scen. Trzecia część jest zaś kwintesencją filmowej naiwności. Mikey już na szczęście mówi swoim głosem i może faktycznie zachowywać się jak aktor, natomiast jego młodsza siostra jeszcze nie, więc sceny z nią wyglądają bardzo męcząco. Na domiar złego pojawiają się psy z głosami Danny’ego DeVito i Diane Keaton. Przez to wszystko oraz wyjątkowo stereotypowe ujęcia macierzyństwa i interpretacji myślenia dzieci przez dorosłych seria I kto to mówi jest jedną z bardziej męczących i sztucznych, jakie przyszło mi obejrzeć.
„Agent XXL” (1, 2, „Rodzinny interes”)
Szukam w głowie jakiegoś lapidarnego podsumowania tych wątpliwie śmiesznych produkcji, z których każda jest gorsza. Generalnie jest to boleśnie głupia trylogia z hiperaktywnym Martinem Lawrence’em w roli głównej. To jedna z tych komedii, które nie dostarczają dobrej rozrywki, natomiast wolą bazować na płytkim, niesmacznym humorze. Zaznaczam teraz, że „niesmaczny” wcale nie oznacza powierzchownego. A najżałośniejsze jest to, że Lawrence staje na głowie, właśnie z powodu przebrania się w ten gruby kostium, żeby stać się Eddiem Murphym. Reżyserskie braki również mocno widać. Raja Gosnell jest bardziej montażystą niż kreatywnym twórcą. Scenariusz Darryla Quarlesa i Dona Rhymera ma urocze momenty, a Lawrence od czasu do czasu wznosi się do poziomu Murphy’ego, jednak nie na długo. Jest boleśnie odtwórczy. Wszystko, co najlepsze w tej konwencji, już widzieliśmy, a więc Dustina Hoffmana, gdy próbuje pocałować Jessicę Lange, mając na sobie perukę i sztuczne piersi, Robina Williamsa, przebranego za słodką starą babcię, stojącego w toalecie oraz Eddiego Murphy’ego, kiedy odgrywał przy stole wszystkich członków rodziny, którzy wulgarnie żartowali.
Bill i Ted („Wspaniała przygoda Billa i Teda”, „Szalona wyprawa Billa i Teda”, „Bill i Ted ratują wszechświat”)
Niedawny sequel nakręcony po ponad 30 latach od premiery jedynki niestety nie wniósł nic, co byłoby w tej historii wartościowe. Mało tego, może nawet było gorzej, bo twórcy zmusili widzów do ponownego doświadczenia tej męczącej aktorskiej pozy głównych bohaterów, która może jakoś się jeszcze broniła, gdy byli młodzi, a dla facetów w średnim wieku trzeba jednak znaleźć dobre uzasadnienie fabularne i wykazać się niemałym talentem aktorskim, żeby wyszło to znośnie. Niestety, zarówno Keanu Reeves, jak i Alex Winter zdolnościami nie zachwycili, i to we wszystkich częściach. I to jest mój główny zarzut, bo sama historia opowiedziana w filmach jest ciekawa i nadaje się na solidny pastisz kina science fiction. To także do końca nie zostało wykorzystane. Trylogia o przygodach Billa i Teda jest jednak tym rodzajem „złych” filmów, do których się wraca i do których ja wracam. Napisałem na początku, że oceniane tytuły zwykle ustawione są na jakiejś drabinie odniesień, bo wartościujemy je porównawczo. Są złe, nieraz dlatego, że są gorsze niż coś, ale nie złe same w sobie, jak np. poniżej opisana seria Troll. Trylogia o przygodach Billa i Teda nie jest zupełnym filmowym chłamem – przynajmniej dwie części są w tym przypadku sentymentalne, i to je ratuje. Ostatnia natomiast jest niestety nieudana i bardzo odtwórcza. Całość zaś nie wybija się niczym w ramach gatunku science fiction, a miałaby szansę właśnie poprzez dobrze wykorzystaną pastiszowość. Tu jednak zabrakło pomysłów na prześmiewczo celne metafory. A na dodatek twórcy za bardzo po amerykańsku uważają, że zakres wiedzy historycznej ucznia ogranicza się wyłącznie do kilku komercyjnie znanych postaci. W Europie jest inaczej.
„Troll” (1, 2, 3)
Pierwszy Troll dysponował budżetem około miliona dolarów. Kolejne części są trudne do wyceny, bo brak jednoznacznych informacji o kosztach, lecz z wyglądu można zaryzykować stwierdzenie, że mogło być nawet mniej niż ten symboliczny milion. Generalnie mówi się, że saga o Trollach, Goblinach czy też krwiożerczych, radioaktywnych korzeniach to jedna z najgorszych seriach w historii gatunku, ale także kina. Faktycznie tak jest. Najbardziej rzucają się w oczy braki wizualne, chociażby wykorzystanie animacji poklatkowych, i to słabe technicznie. Charakteryzacja Trolla również przypomina tani kostium na bal karnawałowy, do tego stopnia, że poszczególne jego części ruszają się na aktorze w sposób niezależny od siebie. Gra aktorska wygląda słabo, a scenariusz jeszcze gorzej. Kiedy Troll przemienia się w małą blond dziewczynkę, widzowie mogą doświadczyć w całej okazałości kunsztu aktorskiego nie tylko dziecięcej aktorki, ale i poprowadzenia dorosłych aktorów, mających z nią styczność – kłótnie, rzuty o ścianę, te wykrzywione miny, zielona magia z pierścienia podobna do oparów zielonych papierosów, generalnie odgrywane przez aktorów emocje – to wszystko zdaje się zrealizowane jak w paradokumencie. Polecam więc tę luźno ze sobą związaną trylogię, żeby doświadczyć czegoś o podobnej jakości do sławnego The Room.
„Kochany urwis” (1, 2, 3)
Jest w tej serii coś wyjątkowo niesprawiedliwego dla dzieci w ogóle. Nic, co się dzieje w tych filmach, nie jest śmieszne – jest patologiczne. Patologiczne jest również podejście twórców i próba rozśmieszenia widowni poprzez prezentację dziecięcych zachowań właśnie w ten sposób, jako problematyczne, negatywne, w istocie złe, które niszczą nie tyle dorosłych, co dziecko, które udaje, że zachowuje się jak złośliwy dorosły. To niesprawiedliwe, więc zostawiam na boku wszelkie rozważania w materii artystycznej filmu, bo nawet gdyby był on genialny, ta warstwa pedagogiczna byłaby naganna. Seria Kochany urwis przypomina spełniony koszmar patologicznych dzieci, który został wystawiony publiczności jak eksponat, żeby ta wytykała jego bohatera palcami. Przypomnijmy sobie tylko jedną scenę z tej strasznie żenującej serii filmów. Junior oddaje mocz na kandydata na swojego rodzica zastępczego. Niech to będzie podsumowaniem jakości tej trylogii. Żadne dziecko nie zasługuje na branie udziału w czymś tak poniżającym, nakręconym bez żadnego głębszego przekazu.