TROLL. Norwegowie też mają swoje „kaiju”
Mitologia nordycka kojarzy się nam najczęściej z Odynem czy Thorem, tamtejszymi bogami władającymi Asgardem, albo Lokim, złośliwym bogiem psot i oszustwa. Ale w nordyckich legendach pojawiają się także inne magiczne i nadprzyrodzone istoty, a jednymi z nich są trolle – człekokształtne górskie stwory, pałające niechęcią zarówno do ludzi, jak i do bogów. Nordyckie trolle pojawiały się już w twórczości skandynawskich filmowców – warto wspomnieć choćby Łowcę trolli (2010) André Øvredala, a teraz, za sprawą wyprodukowanego dla Netflixa Trolla Roara Uthauga, trafiają do szerokiej dystrybucji.
Reżyser Fali (2015) i ostatniego filmowego wcielenia Lary Croft wziął na warsztat jeden z silniejszych folkowych motywów skandynawskich i ubrał go w konwencję kina katastroficznego. Troll nie jest horrorem, choć bez wątpienia nie jest to film dla widzów innych niż dorośli – tytułowy potwór raczej nie jest zainteresowany zawieraniem przyjaźni z bohaterami filmu Uthauga, a świetne efekty specjalne powodują, że monstrum wygląda tyleż spektakularnie, co przerażająco. Ale o to właśnie chodziło – reżyser skrupulatnie odtwarza cały sztafaż kina katastroficznego, z budującymi napięcie „reveal shots” na czele (z których liczbą Uthaug odrobinę przesadził), a troll przejmuje rolę, którą często pełnią najeźdźcy z kosmosu (np. Dzień niepodległości) lub gwałtowne zjawiska natury (np. Pojutrze). Także skład osobowy ekipy grającej w Trollu pierwsze skrzypce jest tu dość oczywisty.
Mamy więc uznaną panią paleontolog, Norę Tidemann (Ine Marie Wilmann), która wypełnia szufladkę NAUKOWIEC/NAUKOWCZYNI, a także jej nieco odklejonego od rzeczywistości ojca Tobiasa (Gard B. Eidsvold), który jest obowiązkowym WARIATEM Z WIEDZĄ. Do tego dorzućcie SZLACHETNEGO ŻOŁNIERZA, kapitana Kristoffera Holma (Mads Sjøgård Pettersen) i trochę fajtłapowatego, ale POMOCNEGO POLITYKA (Kim Falck) i oto przed wami rodzi się prawdziwa „drużyna pierścienia”, która ma ocalić tym razem nie świat, ale zacną krainę Norwegii. Jak oczywiście łatwo przewidzieć, po spotkaniu z trollem nasza dzielna ekipa napotyka na skrajny sceptycyzm ze strony przedstawicieli rządu (armia, dzięki kapitanowi Krisowi, jest po właściwej stronie), których z trudem nakłaniają do zatwierdzenia dość eksperymentalnych pomysłów walki z trollem. Jedna ze scen, w której młoda naukowczyni Nora musi ścierać się z przedpotopowymi teoriami starszych naukowców, jest jakby żywcem wyjęta z polskiej Wielkiej wody, gdzie także główna bohaterka biła głową w mur zbudowany z betonu nieaktualnych teorii naukowych. Tam jednak chodziło o dokumentalny niemal realizm, w Trollu zaś wszystko zanurzone jest po same uszy w mistycyzmie skandynawskich legend, choć oczywiście w głównej bohaterce, Norze, umysł naukowca walczy usilnie z sercem zakochanym w ojczystym folklorze.
Troll bez wątpienia robi wrażenie pod względem realizacyjnym – widać tu niemały budżet, a Uthaug, który już za sprawą Fali udowodnił, że w kinie katastroficznym czuje się wyjątkowo dobrze, wie, co zrobić z zainwestowanymi środkami. Dobrą decyzją było skupienie akcji wokół jednego antagonisty zamiast na całym „plemieniu” trolli – dzięki temu można było postać górskiego olbrzyma „dopieścić” i sprawić, że wygląda efektownie. Zdjęcia Jallo Fabera zapewniają dynamikę i rozmach, akompaniament muzyczny Johannesa Ringena zaś – z pojawiającym się obowiązkowo, tematycznie zgodnym „W grocie Króla Gór” Edvarda Griega – nadaje temu widowisku odpowiednio „katastroficznej” atmosfery. Narracyjnie jest już jednak znacznie mniej imponująco – historia opowiedziana w Trollu jest na tyle sztampowa, że wystarczyłoby zamienić głównego stwora na Godzillę, by film Uthauga zamienił się w kolejną odsłonę klasycznej serii kaiju.
Warto jednak sięgnąć po Trolla, choćby tylko po to, by przekonać się, że potężne hollywoodzkie studia nie mają monopolu na widowiskowe „monster movie” – można je robić także w Europie. I tak, mówię przede wszystkim do was, polscy filmowcy…