Niby BAL, a na wiejskim weselu jest więcej polotu
W szkole nie odbędzie się studniówka, bo jedna z uczennic jest lesbijką. Ot co. Emma (Jo Ellen Pellman) nie mogłaby przyjść na imprezę, bo – według przedstawicielki (Kerry Washington) tamtejszej rady rodziców – jej wybory życiowe mogą urazić inne dzieci. Urazić. Nie daj Boże jeszcze przyszłaby z dziewczyną. Jakkolwiek niedorzeczna jest ta historia, to tylko pretekst dla fabuły musicalu Ryana Murphy’ego pt. Bal. Dajmy mu szansę. Na pewno gdzieś tam kryją się pozytywy, nie trzeba od razu się zrażać.
W tym samym czasie czterem podupadłym gwiazdom Broadwayu powijają się nogi. Szukają oni sposobu na wyjście z kryzysu. Z braku dobrej passy na estradzie DeeDee (Meryl Streep), Angie (Nicole Kidman), Barry (James Corden) i Trent (Andrew Rannells) postanawiają zostać celebrytami-aktywistami. Z ich punktu widzenia wydaje się to dobrym pomysłem, bo podreperują wizerunek, a przy okazji komuś pomogą. Tym kimś staje się Emma, którą postanawiają uratować w zmaganiach z dyskryminacją.
Podobne wpisy
Paradoksalnie walczący o równość bohaterowie-celebryci mają bardzo niesprawiedliwy podział czasu ekranowego. Na pierwszy plan wypychana jest Meryl Streep, która wprawdzie nazywa się DeeDee Allen, ale bardziej przypomina wyliniałą Cruellę De Mon ze 101 dalmatyńczyków. Do tego sprawia wrażenie, jakby brakowało jej zarówno chęci, jak i sprawności fizycznej do gry w musicalu. Nie winię jej, ale wymuszone aktorstwo to złe aktorstwo, a zamiast budzić podziw prowokuje żarty w stylu: ilu statystów potrzeba, by Meryl Streep zeszła ze stołu? Takie występy na pół gwizdka, w dodatku nieadekwatne do swoich możliwości, to nie brawura, tylko narażanie się na śmieszność. I właśnie dlatego wypadłaby lepiej na dalszym planie lub wręcz w małym cameo. Nazwisko na plakacie przyciągnęłoby ludzi tak samo.
Za to skandalicznie mało do zagrania ma Nicole Kidman jako Angie Dickinson. To może wynikać z kontraktu lub roli, którą dostała, ale to największe marnotrawstwo w całym Balu. Jest pełna energii, zadziorna i zabawna, do tego jako jedna z niewielu osób w obsadzie zdaje sobie sprawę z tego, w czym gra, a jej zachowanie i mimika sugerują bardzo dużo dystansu i ironii. Kiedy przychodzi co do czego i ma swoją piosenkę wraz z choreografią, widać, że daje z siebie wszystko, zawstydzając większość widowni swoją skandalicznie idealną figurą i formą. Żywy dowód na to, że w Hollywood zdarzają się nadludzie. Talent i charyzmę Kidman niestety twórcy serwują w wersji demo, bo aktorki jest w Balu jak na lekarstwo, a nawet jak gdzieś stoi, to zazwyczaj wygląda zza czyjegoś ramienia.
Dość często jest to ramię Jamesa Cordena, który z jakiegoś powodu dostaje dużo do mówienia i śpiewania. A w każdym razie trudno nie odnieść wrażenia, że wszędzie go pełno. W swoich najlepszych momentach swoimi manierami aktorskimi przypomina Dereka Jacobiego w serialu Vicious. Corden bywa uroczy i zabawny, ale na dłuższą metę wychodzi z niego ubogi warsztat aktorski. Mniej więcej od połowy filmu przestaje być ciekawy, bo ma do zaprezentowania naprawdę niewiele. Machnie rączką, kiwnie główką lub rozkosznie się zaśmieje, ale z takich manier nie da się zbudować postaci. Jego Barry Glickman nie jest szczególnie zabawny, a do tego nie budzi emocji w scenach dramatycznych, a tych ma w Balu kilka. W Cordenie jednak niesamowite jest to, jak bardzo emanuje optymizmem, a przy tym jest zwinny jak kobra, choć nie wygląda.
Jednak nawet najbardziej uroczy James Corden nie przebije Andrew Rannellsa, który w Balu gra Trenta Olivera. Ma znakomite wyczucie komediowe, jest przy tym nonszalancki i świadomie groteskowy. Zdecydowanie ma najlepszy głos i świetnie się porusza w układach choreograficznych, więc do musicalu nadaje się najlepiej z całej czwórki. Z jakiegoś powodu zajmuje drugi szereg razem z Nicole Kidman i razem się tam marnują przez większość Balu. Oboje mają też wypisaną na twarzy świadomość, w czym grają, więc w roli Rannellsa czuć dużo luzu i ironii, przez co zwyczajnie lepiej się go ogląda. Aczkolwiek i tak jego rola w Balu jest pyłem na wietrze w porównaniu do jego występu w innym filmie Netfliksa, Chłopcach z paczki, choć to również adaptacja spektaklu wystawianego na Broadwayu i film na podobny temat.
Podobne wpisy
Trudno nawet winić za to biednego Ryana Murphy’ego, który przecież tylko realizował scenariusz, robiąc co w jego mocy, by wyszło to jak najlepiej. Gwoli przypomnienia: tytułowy bal nie odbędzie się, bo jedna z uczennic jest lesbijką. Decyzja o odwołaniu imprezy motywowana jest obawą, że wybory życiowe Emmy mogą urazić inne dzieci. Jedyne, co udało się osiągnąć filmowi Murphy’ego, to wskazanie, że dyskryminacja zawsze jest krzywdząca i idiotyczna. Przykre jest to, jak grubą krechą musiało to zostać nakreślone. Podobnie jak banały, które sadzą bohaterowie. Awanturująca się na prawo i lewo postać Meryl Streep przechodzi wewnętrzną przemianę w dobrego wujka po tym, jak ktoś mówi jej: „Jeżeli chcesz, żeby ludzie cię lubili zamiast nienawidzić, musisz być dobra”. Szekspir to to nie jest, a takich kwiatków jest więcej.
Chłopców z paczki wypełniają inteligentne, potoczyste dialogi oraz ostre i dosadne żarty pełne cudownej dwuznaczności. Bal wypełnia prostacka agitka, czarno-biały podział na dobrych i złych i banały, od których aż się chce poprzebijać sobie błony bębenkowe w uszach. Taka jest różnica, choć filmy powstały w podobnym czasie, mają broadwayowy rodowód i są na bardzo podobny temat. Niewiarygodne.