search
REKLAMA
Zestawienie

Najlepsze filmy SCIENCE FICTION trwające mniej niż 1,5 GODZINY

XXI wiek zmienił radykalnie długość filmów science fiction.

Odys Korczyński

27 kwietnia 2024

REKLAMA

XXI wiek zmienił radykalnie długość filmów science fiction. Nieco wcześniej zaczęły się również zmieniać książki należące do tego gatunku. Technika cyfrowa w filmie dała twórcom nowe możliwości montażowe, edycyjne i czysto finansowe. Zmieniła się też moda w kinie gatunkowym, które teraz musi trwać przynajmniej dwie godziny, żeby uznać go za dobrą produkcję. Te krótkie kojarzą się nam zwykle z czymś gorszym, tańszym, bo nie poświęcono im wystarczająco czasu, a historii nie dano wybrzmieć w monumentalnej ilości detali. A detale w kinie SF uwielbiamy. A gdyby tak spróbować odnaleźć w historii fantastyki takie produkcje, które nie trwają nawet 90 minut i są mimo wszystko dobre? Jest to możliwe, ale w większości będą to filmy, które mają przynajmniej 20–30 lat.

„THX 1138”, 1971, reż. George Lucas, 86 minut

Trudno w to uwierzyć, ale THX 1138 to obok American Graffiti najbardziej osobisty film George’a Lucasa. Jest on rozszerzoną wersją krótkometrażówki, którą Lucas nakręcił na studiach. Tak naprawdę American Graffiti i Gwiezdne wojny były reakcjami na letnie przyjęcie THX 1138 w stylu chęci udowodnienia samemu sobie, że Lucas jednak potrafi zrobić filmy dla milionów. I udowodnił, pozostawiając jednak swoje najintymniejsze emocje filmowca w THX 1138. Niektóre wątki z tego filmu np. kontrola umysłu oraz emocji, na których zbudowano społeczeństwo przyszłości, ma swoje odniesienie w mocy Jedi i Sithów, tyle że na sposób odwrotny. Z kontroli nad emocjami, zwłaszcza tymi uznanymi za złe, Lucas uczynił zaletę. Ciemna strona zaś stała się siedliskiem wszystkich tych uczuć, które nowoczesne społeczeństwo chciałoby kontrolować, przynajmniej w założeniu, bo jak wiemy z THX 1138, początkowa kontrola złych emocji przemienia się w kontrolę wszelkich emocji tak, żeby uczynić z ludzi pożytecznych niewolników. Koncepcja siły umysłu od czasów THX żyła w głowie Lucasa, żeby ostatecznie przybrać formę metafizycznej relacji członków zakonu Jedi z midichlorianami.

„Niemy wyścig”, 1972, reż. Douglas Trumbull, 89 minut

Podobno rośliny tylko wydają się nam nieme, a tak naprawdę dużo mówią, wręcz czasem krzyczą. Dzieje się to jednak w tak zwolnionym tempie, że niczego nie jesteśmy w stanie dostrzec. Niemy wyścig jest nie tylko starym filmem SF, który wciąż się nie zestarzał, ale i produkcją nowatorską, bo w latach 70. nikt nie myślał w fantastyce naukowej o kręceniu ekologicznych manifestów. Aż żal, że taka fabuła zajęła tylko 89 minut. Sam pomysł nadal wydaje się świeży. Akcja filmu rozgrywa się w odległej przyszłości, gdzie Ziemia jest pozbawiona naturalnej roślinności. Aby ocalić próbki oryginalnej flory, gigantyczne szklane szklarnie z roślinami zostały umieszczone na ogromnych statkach kosmicznych. Głównym bohaterem jest Freeman Lowell (w tej roli Bruce Dern), odpowiedzialny za utrzymanie tych szklarni przy życiu. Komuś jednak nie podoba się ich funkcjonowanie. I tak mogłaby się rozpocząć historia przynajmniej na trylogię, a pozostał nam tylko krótki film.

„Love”, 2011, reż. William Eubank, 86 minut

Krążąc po orbicie, można doświadczyć spokoju, jaki przeziera przez zbliżanie się do końca wszystkiego. Widz zaś będzie świadkiem rozbioru kolejnych etapów rozwijającej się, destrukcyjnej samotności, będącej analogią do historii ludzkości gdzieś tam na dole, ale również metaforą destrukcji planety Ziemia jako całości ekosystemu. Love jest trudnym kinem z pogranicza dramatu psychologicznego i fantastyki. Nie znajdziemy tu transhumanizmu, bitew kosmicznych ani wymyślnej techniki z przyszłości. Niemniej przyszłość wyziera z produkcji w zaskakujący sposób – jej wizje są realne i przerażające.

„Westworld”, 1973, reż. Michael Crichton, 88 minut

O dziwo dzisiejszy Westworld treściowo nie jest aż tak różny od tego z 1973 r. Oryginalny film jest niewątpliwie high-endowym SF, ale i mniej wzniosłą medytacją na temat wrażliwości istot, które są świadome, niezależnie od tego, czy są białkowe. Westworld jest wreszcie prostą opowieścią o ludzkiej pysze, doprowadzającej do buntu robotów. Realizacyjnie, technicznie i estetycznie daleko Westworldowi do współczesnego kina SF. Film jest raczej z tych, do których większość widzów nie będzie wracać. Jestem realistą, tylko tyle. W produkcji Michaela Crichtona jest jednak owa magia pierwszego i nietypowego seansu. Tutaj historia Dzikiego Zachodu może nie śmieszy, ale zadziwia, że w ogóle można było wpaść na taki pomysł – który się właściwie w gatunku nie przyjął. Amerykanie zachowali tu pewnego rodzaju pokorę, bo uznali, że ta część historii ich kraju nie nadaje się na świat przedstawiony w kinie science fiction, więc tej idei nie eksploatują, jak to robią np. z apokalipsą.

„Noc pełzaczy”, 1986, reż. Fred Dekker, 88 minut

W tym zestawieniu nie jest to przykład kina tzw. klasy A. Jest to za to mieszanka wielu gatunków, w tym inwazji obcych, slashera, zombie movie i teen movie, zanurzona w pudełku z napisem science fiction z nakleją „B class”. Fabuła jest naprawdę szalona. Gdzieś pod koniec lat 50., na pokładzie statku kosmicznego dochodzi do bójki trzech kosmitów. Jeden z nich ucieka z czymś w rodzaju hermetycznego pojemnika. Dwóch go goni. W końcu złodziej wyrzuca pojemnik w przestrzeń kosmiczną, co powoduje, że trafia on na Ziemię, mniej więcej w czasie, gdy psychopata z siekierą w ręku poluje na pewną parę zachowanych. Dwadzieścia siedem lat później dwójka młodych ciekawskich chłopaków napotyka w piwnicy zamrożone ciało i się cała przygoda zaczyna. 88 minut multigatunkowej komedii to o wiele za mało.

„Wyścig śmierci 2000”, reż. Paul Bartel, 80 minut

Całkiem poważny film – nie komedia, ale typowe guilty pleasure SF. Pamiętam, że w swojej recenzji tej produkcji zastanawiałem się, również bardzo poważnie, czy w dzisiejszym blockbusterowym ginie gatunkowym, i nie komedii, dałoby się bez wzbudzenia kontrowersji nakręcić podobną scenę, jak w Wyścigu śmierci – czyli Dzień Eutanazji. Przypomnę tylko, że organizował go jeden z oddziałów geriatrycznych. Polegał on na tym, że na środek drogi wystawiało się staruszków na wózkach, a następnie rozjeżdżało ich rozpędzonym samochodem. I to całkiem na poważnie. Każdy był wart 100 punktów. Rozjechanie jednak pieszego starca było wyceniane w tym szalonym wyścigu najwyżej. Makabryczne? W pewnym sensie tak, a jednak taka makabra wespół z całością narracji społecznej miała ogromną wartość etyczną. Jeśli nie wierzycie, polecam na weekend film Paula Bartela.

„Wynalazek”, 2004, reż. Shane Carruth, 77 minut

Dobrze się stało, że jest to niecałe 1,5 godziny, bo poziom skomplikowania filmu jest wysoki. Zachwycili się nim fani i krytycy, ale jestem ciekawy, czy w zachwyt wpadli również fizycy? Wynalazek bowiem sugeruje, że jest opowieścią o wysokiej dawce skondensowanej nauki ścisłej, niemniej po używanych pojęciach aż tak tego nie widać. Można powiedzieć, że Wynalazek świetnie udaje film naukowy, a science fiction o takich wysublimowanych pretensjach jest przez widzów i krytyków uwielbiane. Nie twierdzę, że jest to film zły, może ciężki, zbyt formalnie pogmatwany oraz przede wszystkim niedoinwestowany. Tania estetyka jednak oceniona została jako zaleta, bo twórcy musieli się skupić na treści, a nie kolorowych fajerwerkach. Czy ktoś z was może wie, ile wehikułów czasu zbudowali bohaterowie Primera?

„Historia Future Folk”, 2012, reż. John Mitchell, Jeremy Kipp Walker, 86 minut

W tym zestawieniu jest to najnowszy film, chociaż od premiery minęło już 12 lat, a ona sama nie była żadnym znanym wydarzeniem ani w sumie nawet jakimkolwiek wydarzeniem. To szalona historia dwóch kosmitów z planety Hondo, którzy przybyli na Ziemię, by ją podbić i zniszczyć albo najpierw zniszczyć, potem podbić. W sumie kolejność nie ma znaczenia. Ich zamiary były wrogie, do momentu, gdy usłyszeli naszą ludzką muzykę. Wtedy postanowili stać się „dobrymi” kosmitami i w małym barze na Brooklynie założyli zespół muzyczny Future Folk grający tzw. bluegrass. Aż dziwne, że produkcja nie stała się kultowym klasykiem. Może jeszcze widzowie nie dojrzeli do łączenia filmu muzycznego z science fiction. Niemniej Historia Future Folk w 86 minut daje odbiorcom właściwie wszystko, czego można oczekiwać od naprawdę śmiesznej komedii o obcych przybyszach z odległej Galaktyki.

„Ghost in the Shell”, 1995. Mamoru Oshii, 82 minuty

Młodszym czytelnikom, wychowanym tylko na aktorskim filmie z 2017 roku, przypomnę, że pierwotnie Ghost in the Shell był japońską animacją, wśród fanów SF kultową. Stylistykę produkcji można określić jako animowany thriller cyberpunkowy z elementami neonoir, którego akcja rozgrywa się w Japonii w 2029 roku. Bohaterką jest agentka-cyborg, która ściga enigmatycznego hakera znanego jako Władca Marionetek. W sumie prosta narracja, liniowa, więc skąd ten sukces? Zapewne ze względu na animowany klimat oraz zaczepienie filozoficzne. Ghost in the Shell to początek science fiction, które bada granice między ludzkością a technologią, a także potencjał świadomości w sztucznej inteligencji. Analizy te zostały przeprowadzone bez nadmiaru patosu, racjonalnie, tak, żeby jeszcze długo po seansie myśleć, jaki będzie świat, gdy nadamy maszynom prawa, i czy mądrze to wykorzystają, nie tak jak my.

„Człowiek z Ziemi”, 2007, Richard Schenkman, 87 minut

Niewiele jest takich filmów, które były pisane przez pół życia, a w tym wypadku może nawet więcej niż pół. Chodzi o scenarzystę Jerome’a Bixby’ego. Pomysł na film Człowiek z Ziemi powstał jeszcze w latach 60. XX wieku. Od tamtego czasu Bixby napisał wiele innych skryptów, jednak Człowieka z Ziemi ukończył dopiero w 1998 roku, kiedy był umierający. Do premiery filmu jednak było jeszcze daleko. Realizacją produkcji zajął się w końcu Richard Shenkman i ostatecznie ukończył film. Powstało osobliwe science fiction, które przypomina mi grę RPG Torment: Tides of Numenera. Różni się ona od większości gier z gatunku tym, że bazuje na dialogach. W przypadku Człowieka z Ziemi akcja rozgrywa się całkowicie w domu profesora Johna Oldmana, który odchodzi z uczelni i urządza osobliwe przyjęcie pożegnalne. Oldman wyjawia swoim gościom swoją największą tajemnicę. W rzeczywistości jest człowiekiem pierwotnym, mającym ponad 14 000 lat. Nikt mu nie wierzy, ale z czasem przekonuje on wszystkich, że taka jest prawda. Widza również, i to słowami, a nie retrospekcjami. Niesamowicie ciekawe SF, któremu nie potrzeba więcej czasu.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA