SZYBKA PIĄTKA #9. Filmy, na których premierę czekałeś jak głupi, a które cię zawiodły

Trailery, pomysł, wybory obsadowe, nazwisko reżysera, radość z przeniesienia ulubionej książki/komiksu na duży ekran. Wiele rzeczy sprawia, że czekamy na jakiś film ciesząc się w tym czasie jak dzieci. Niestety, często okazuje się, że na naszej głowie ląduje ostatecznie kubeł zimnej wody, a wszystkie oczekiwania zostają kompletnie zdruzgotane. Przedstawiamy nasze zniszczone marzenia i pytamy – co was zawiodło, chociaż byliście nastawieni pozytywnie do pomysłu?
Radosław Pisula
1. Dragonball: Ewolucja – Maksymalnie widowiskowe, kultowe anime jest materiałem na największą rozwałkę, jaką można pokazać na dużym ekranie. I jakiś partacz postanowił je w końcu zaadaptować. Niestety, zrobił to za paczkę fajek. Taki brutalny gwałt na ludzkich oczach powinien być karany więzieniem. Do dzisiaj zastanawiam się czy można to było zrobić gorzej, bo niby zawsze się da. Ale w tym wypadku? Wątpię.
2. John Carter – Opowieści z Barsoom Edgara Rice’a Burroughs’a są podstawą kina przygodowego i do dziś czyta się je naprawde dobrze. Z tego powodu czekałem na pierwszą –o dziwo – adaptację przygód Cartera, szczególnie, że w puli produkcyjnej była astronomiczny budżet rzędu 250 milionów dolarów i odpowiedzialny za magicznego „Wall-E” Andrew Stanton. Całość podsycały dodatkowo niesamowicie klimatyczne trailery, wspomagane przez głos Petera Gabriela. Niestety, reżyser gdzieś się pogubił – całość jest archaiczna do bólu (czego nie usprawiedliwia nawet klasyczny materiał, na którym się opiera), sztuczna, nużąca, dialogowo krzywdząca uszy i źle zagrana. Gdzie przepych, wspaniały finał z „Księżniczki Marsa”, żołnierz o kwadratowej szczęce i latające nago kobiety? Gdzie włożono te pieniądze? Miało być widowiskiem przyjaznym dla wszystkich – okazało się ostatecznie bajką dla nikogo.
3. Kowboje i obcy – Taa, uwielbiam jak ktoś wrzuca w tytuł dwa słowa, które samym swym brzmieniem zabierają moje pieniądze, a potem wypluwa ponad dwie godziny smutnej, rozlazłej kluchy. Już bardziej widowiskowo wyglądało strzelanie do siebie z kaprawych badyli, gdy byłem w podstawówce i uważałem, że jestem Johnem Waynem. Nie wiem jak można było zepsuć taki pomysł. Doceniam umiejętności twórców.
4. Dylan Dog: Dead of Night – Dylan Dog to prawdopodobnie jedna z najlepszych serii komiksowych, jaka kiedykolwiek powstała. Detektyw mroku, spłodzony przez sarkazm i ironię, rozwiązuje straszne i surrealistyczne sprawy kryminalne. Czekałem bardzo na tą adaptację. Brandon Routh nie jest Rupertem Everettem, ale w jakimś stopniu jednak pasował na Doga. Czyli wszystko miało być ok – wystarczyło wziąć jedną z mnóstwa świetnych historii i przenieść ją na ekran bez udziwnień. I w sumie Routh był ostatecznie znośny, ale… cała reszta to całkowita porażka. Niedająca się oglądać bzdura, która potrafi tylko odstraszać od materiału źródłowego.
5. Jutro będzie futro – Czterech podstarzałych kumpli powraca do swojej młodości za pomocą jacuzzi? Lata 80.? Znowu pomysł, który kupił mnie z miejsca – oczekiwałem błyskotliwych nawiązań do popkultury, dobrej muzyki i luźnej kategorii wiekowej. Dostałem czterech zblazowanych facetów i worek żartów tak suchych, że mógłby doprowadzić do wypalenia lasów deszczowych. I ten polski tytuł, fuj. Przy okazji, miał tu być „Max Payne”, ale na adaptację nie czekałem zbyt mocno, bo świetna gra zapewniła mi wystarczająco filmowe doznania – i nie zabrał mi ich żaden surrealistyczny gniot z Marky Markiem.
Szymon Pajdak
1. Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki – Pamiętam spojrzenie którym wymieniliśmy się po seansie z najlepszym przyjacielem. Spojrzenie pełne rozczarowania i zawodu. Wszystko trwało kilka sekund i odbyło się w zupełnej ciszy, bez słów. Legenda została zgwałcona na naszych oczach. Można zaryzykować stwierdzenie, że dr Jones nas wychował, a filmy z jego udziałem ukształtowały. Bicz, fedora, niesamowita inteligencja i magnetyzm – to wszystko zostało zarżnięte przez CGI małpy i kosmitów. Dzisiaj, bez całej tej emocjonalnej otoczki potrafię nawet wskazać kilka plusów tego filmu, ale 5 lat temu czułem się jakbym dostał w twarz. I ta lodówka …
2. Prometeusz – Cała mitologia Obcego zarżnięta przez własnego twórcę. Jak można było dopuścić kogoś takiego jak Lindelof do pisania scenariusza? Koleś pogrążył Zagubionych, a teraz wziął na tapetę kolejną rzecz, którą lubię i doszczętnie ją spieprzył. Czy jego jedynym zadaniem jest niszczenie wszystkiego co lubię? Ten film w ogóle nie powinien powstać, ale jak już Scott chciał go nakręcić, to mógł skorzystać z pierwotnego scenariusza, a tak wyszła bajka o albinosie i ośmiornicy, która z sagą Obcego ma niewiele wspólnego, że o głupotach nie wspomnę.
3. Gwiezdne Wojny – Epizod I: Mroczne Widmo – mam to szczęście, że oryginalną trylogię obejrzałem na kilka lat przed powstaniem tego gniota i mogłem się do niego odpowiednio nastawić. Co Lucas sobie myślał? Midichloriany, niepokalane poczęcie i najbardziej irytująca postać w świecie filmu – Jar Jar Binks. Oprócz tego nuda, za dużo CGI i drewniane aktorstwo połączone z kiepskimi dialogami. Jedyne plusy to Darth Maul i świetny „Duel of the Fates”.
4. Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka – uwielbiam pierwszą Mumię, stawiam ją nawet wyżej niż czwartą część przygód Indiany Jonesa. Wartka akcja, świetni bohaterowie i idealnie dawkowany humor to niezaprzeczalne atuty tej produkcji. Druga część mimo, że nieco słabsza, potrafi zapewnić taką samą ilość zabawy, zaś akcję w piętrowym autobusie do tej pory oglądam fragmentami na DVD. Natomiast część trzecia to absolutne dno. Koszmarne dialogi, słabe efekty i Jet Li zmieniający się w smoka. Film Cohena to totalne przeciwieństwo wesołej przygody spod znaku Sommersa i beznadziejne zwieńczenie trylogii.
5. Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach – wiedziałem, że ten film będzie słabszy od trylogii, ale nie sądziłem, że upadnie, aż tak nisko. Wszystko wygląda tanio i jest niesamowicie wymuszone. Johnny Depp jedzie na autopilocie, żarty są czerstwe, historia rozjeżdża się na wszystkie strony, a całości dopełnia niebieski filtr, który sprawia, że obraz ogląda się bardzo ciężko. Mimo wszystko, po tej ekipie spodziewałem się czegoś więcej.
Maciej Poleszak
1. Iron Man 2 i 3 – Problemem „dwójki” jest to, że jak na film akcji za mało jest w nim ciekawej akcji, tak po prostu. Nakręcona jest bez pomysłu, aż chce się ziewać. „Trójce” natomiast zbliża się niebezpiecznie do formatu scenariusza, w którym każda linijka tekstu i każda scena starają się być puentą kolejnego dowcipu. Co za dużo to niezdrowo.
2. Quantum of Solace – Jak zatrzymać przy sobie nowo pozyskanych fanów, którzy zakochali się w nowej, zaktualizowanej wersji przygód najsłynniejszego Agenta Jej Królewskiej Mości? Wyrzucić wszystkie innowacje poprzedniej części i wrócić na stare śmieci. „Ukłon w stronę klasyki” – powiadają. Tak, to na pewno się uda.
3. Mroczny Rycerz Powstaje – Bałagan w scenariuszu, ostatnie 15 minut powinno trafić do kosza, Bane nie zasłużył na scenę śmierci będącą tylko i wyłącznie dokończeniem dowcipu. Smutno mi, że ten film nie był lepszy.
4. Sucker Punch – Uwielbiam formę filmów Snydera. Wiedziałem, że Sucker Punch, jako jego pierwszy film na podstawie oryginalnego scenariusza, będzie dla niego swego rodzaju sprawdzianem. I byłem pewien nadziei. A po seansie… Zack – wróć do adaptacji…
5. X-Men: Ostatni bastion – X2 to jeden z najlepszych filmów superhero jakie kiedykolwiek powstały. Niegłupi komentarz społeczny połączony z bombastyczną formą, która jednak nie przysłania treści. Miodzio. A w trzeciej części za dużo jest marnych wątków i marginalnych postaci odhaczających obecność na ekranie w celu uszczęśliwienia fanów. Do zapomnienia.
Filip Jalowski
1. The Box. Pułapka – Richard Kelly i wariacja na temat kultowej Strefy mroku – liczyłem na wiele. Po świetnym Donniem Darko i genialnym, acz niedocenionym Southland Tales poprzeczka została zawieszona niezwykle wysoko. W przypadku „The Box” Kelly nawet nie wzbił się w powietrze, aby ją przeskoczyć.
2. Alicja w Krainie Czarów – Kiedy lata temu obejrzałem Sok z żuka od razu pomyślałem, że Burton jest człowiekiem, który powinien zabrać się za ekranizację Alicji w Krainie Czarów. Kiedy po latach wziął się za projekt liczyłem, że mimo twórczej zadyszki powróci do wielkiej formy i nie zawiedzie moich oczekiwań. Niestety, jego wizja okazała się wtórna, nieciekawa i pozbawiona jakiegokolwiek pazura.
3. Miłość – Po zwycięstwie w Cannes Miłość Hanekego okrzyknięto mianem objawienia, najlepszego filmu w dorobku twórcy. Nie mówię, że jest to film zły, a wręcz przeciwnie – to solidne, świetnie zagrane kino. Nie jest to jednak ani apogeum twórczości Austriaka, ani arcydzieło, które powinno zapisać się złotymi zgłoskami w historii kina.
4. Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów – Ta pastelowa oprawa nowej trylogii mnie zabija. Liczyłem, że dla narodzin Vadera twórcy chociaż trochę z nią przyhamują, ale nie – nawet przy walce Anakina z Obi-Wanem wszystko musi wyglądać jak pozbawiona klimatu gra komputerowa. Nowa trylogia ogólnie jest wielkim zawodem, Zemsta Sithów (ze względu na swój ogromny potencjał fabularny) największym.
5. Jaskinia zapomnianych snów – Czekam z niecierpliwością na każdy film Herzoga, a jego zetknięcie z prehistorycznymi malowidłami jaskiniowymi było tematem na świetny dokument. To klimat, w którym Herzog czuje się najlepiej – człowiek i jego tajemnice, szukanie źródeł człowieczeństwa. Niestety, Jaskinia zapomnianych snów jest znacząco przeszarżowana. Reżyser zadaje zbyt dosłowne pytania, snuje banalne porównania. Momentami film wygląda jak autoparodia własnego stylu.
Piotr Han
1. Matrix Reaktywacja – Pierwsza część była jednym z najlepszych filmów fantastycznych lat 90. Przedstawiona tam wizja świata była niezwykle sugestywna i działająca na wyobraźnie. Nie mogłem się więc doczekać dalszego ciągu. Zwłaszcza, że Bracia Wachowscy zapowiadali, że scenariusze do drugiej i trzeciej części powstały jeszcze przed sukcesem Matrixa. Niestety fakty mówiły co innego. Reaktywacja wydaje się dopisanym na siłę sequelem, który niewiele ma wspólnego z oryginalnym filmem. Wszystkie wątki zarysowane w pierwszym filmie zdają się prowadzić donikąd. Reaktywacja była wielki zawodem, nudną wydmuszką, dlatego też idąc do kina na trzecią część serii – Rewolucje miałem znacznie mniejsze oczekiwania. Niestety one również nie zostały spełnione.
2. Grindhouse: Death Proof – To miał być pierwszy film Quentina Tarantino, który zobaczę w kinie. Byłem (i jestem do dzisiaj) fanem wszystkich poprzednich filmów tego reżysera. Szykowałem się więc na kinową ucztę. Doznałem niestety wielkiego zawodu. Nieciekawe dialogi, bezbarwni bohaterowie oraz sceny akcji, których w tej chwili za nic na świecie nie mogę sobie przypomnieć. To bolało.
3. Bękarty wojny – Kolejny film Quentina również mnie zawiódł. Spodziewałem się zupełnie innego kina. (Dopiero Django był ok.)
4. Skazany na bluesa – Długo ostrzyłem sobie zęby na biograficzny film o Ryszardzie Riedlu. Wizyta w kinie była jednak traumatycznym przeżyciem. Z powodu tragicznego udźwiękowienia nie byłem w stanie zrozumieć, o czym mówią bohaterowie. Do dziś dzień nie wiem, czy była to wina twórców filmu, czy też osób odpowiedzialnych za nagłośnienie w moim kinie. Zawód był tak wielki, że do tej pory nie miałem ochoty wrócić do „Skazanego na Bluesa”.
5. Zakochani w Rzymie – O Północy w Paryżu było jednym z najlepszych filmów Allena. Dlatego też spodziewałem się, że jego następne dzieło będzie równie dobre. Wszyscy, którzy widzieli „Zakochanych w Rzymie” wiedzą, jak wielka jest przepaść między tymi filmami. Cała reszta zaś nigdy tego nie zrozumie.
Aaron
1. Strasznie głośno, niesamowicie blisko – Jedno z największych rozczarowań w moim życiu. Stephen Daldry, który ma na koncie uwielbiane przeze mnie arcydzieła Godziny i Lektora i naprawdę udanego Billy’ego Elliota, stworzył film zaskakująco rozczarowujący. Strasznie mdłe, przesadnie pompatyczne dziełko i na wskroś amerykańskie. Nie potrafię tego zrozumieć, ani wybaczyć. O tym jak można zrobić naprawdę dobry film o traumie 11 września Daldry powinien zapytać Mike’a Bindera, a najlepiej obejrzeć jego Reign Over Me.
2. Somewhere. Między miejscami – Sofia Coppola zdobyłą moje serce już przy debiutanckich Przekleństwach niewinności. Każdy jej kolejny film był przeze mnie oczekiwany. Uwielbiam Między słowami i lubię niedocenioną Marię Antoninę. Ale srodze się rozczarowałem na Somewhere. Banalna fabuła i banalny morał, w dodatku na ekranie nie dzieje się kompletnie nic. Wszystko co najważniejsze w tym filmie ukazane zostało w zaledwie kilku scenach, pozostała część filmu to obijanie się bez celu po luksusowej scenografii dwójki nienajgorszych aktorów.
3. Wilkołak – Scenariusz Andrew Kevin Walkera, odpowiedzialnego przecież za kultowe Siedem i świetne 8mm, powinien być gwarancją przesiąkniętego brudem, pesymistycznego i solidnego kina. Niestety nic z tych rzeczy i nie zmieniła tego szumnie zapowiadana wersja reżyserska. Joe Johnston zwyczajnie sprowadził moje oczekiwania na ziemię. Owszem, film posiada specyficzny klimat i kilka całkiem niezłych scen, ale to nie ratuje mizernej całości. Żeby było jeszcze gorzej, największe politowanie wzbudza beznadziejna wręcz rola Anthony’ego Hopkinsa.
4. Alicja w kranie czarów – Tim Burton i Po cichu liczyłem na coś w stylu kultowej gry American McGee’s Alice albo przynajmniej czegokolwiek zbliżonego mrocznym klimatem do Soku z żuka czy Miasteczka Halloween. Ostatecznie film olśniewa wizualnie, ale o banalnej fabule i może nawet przede wszystkim o Wasikowskiej oraz koszmarnym wyglądzie Bohnam Carter chciałbym naprawdę szybko zapomnieć.
5. Piątek 13-go (2009) – Pamiętając to co Bay, na stołku producenta oczywiście, zrobił z Teksańską Masakrą Piłą Mechaniczną, miałem nadzieje, że kolejna ikona horroru doczeka się przyzwoitego remaku. Naciągana fabuła zawsze była domeną serii o Jasonie, ale to co serwuje nam Nispel sprawia, że zwyczajnie traciłem cierpliwość. I tak poza porządną realizacją (sceny mordów i wygląd Jasona) nie dostałem przynajmniej odrobiny tego dreszczyku emocji, jak chociażby przy kultowej trzeciej części.
Rafał Oświeciński
1. Dziewczyna z tatuażem – to nie jest zły film. Powiedziałbym nawet, że jest dobry, momentami bardzo dobry, a czołówka jest wręcz wybitna, jedna z najlepszych w historii. Ale to już wszystko było w szwedzkiej wersji. I jeśli ktoś – czyli np. ja – oczekiwał zaskoczenia, niestandardowego podejścia do standardowego materiału, to mógł się srogo zawieść. To kryminał zrobiony po bożemu, choć zrobiony bezsprzecznie pięknie. Niektórym to wystarczy do zachwytu, po mnie kompletnie spłynęło, co naprawdę było zaskoczeniem. I Rooney Mara to jednak nie Noomi Rapace – pod względem ekspresji i aktorskiego talentu szwedzka aktorka zostawia Amerykankę w tyle.
2. Alexander – Oliver Stone i wielka historia? To zapowiadało się znakomicie, tym bardziej, że obsada aktorska była więcej niż solidna, a temat spełnieniem marzeń autora „JFK”. Okazało się, że Stone nie do końca chyba wiedział, o czym chce mówić – to film o życiu Aleksandra, ale skupia się na momencie, w którym ten podbija świat. Co gorsza, scen batalistycznych tu jak na lekarstwo, a to, co jest, może być brane jako antywzór kręcenia bitew (montażowa sieczka). Co pozostaje więc? Rozmowy o tym, co się gdzieś dzieje. Nudne rozmowy, brak polemiki, zero dynamiki.
3. Rzeź – dobry film Romana Polańskiego, ale więcej tu zasługi wybornego aktorstwa i znakomitego scenariusza niż talentu reżysera. 79 minut żartobliwego i lekkiego seansu, który pozostawia w dobrym humorze i… to w sumie tyle. Nie prowokuje, nie straszy, nie zmusza do innego spojrzenia na to, co znajome, bliskie. Bardzo to mnie rozczarowało, choć nigdy nie powiem, że seans nie należał do udanych.
4. Planeta małp – to był czas, kiedy Tim Burton był uważany za artystę pełną gębą, z wyraźnym reżyserskim podpisem. Przed momentem zakończył Jeźdźca bez głowy, czyli widowisko, w którym zawarte było wszystko to, co można nazwać stylem „burtonowskim”, więc zamiar przywołania historii Planety Małp był wielce obiecujący. Co z tego wyszło? Po prostu kiepski film, w którym za grosz nie miał tego, do czego Burton przyzwyczaił. To wyprany z jakichkolwiek artystycznych zapędów produkt, dzięki któremu Burton sporo zarobił – i chyba tylko o to chodziło, niestety.
5. Komornik – zdobywca Złotych Lwów w 2005 roku to niesamowicie naciągana historia pewnego komornika, ze łzawym tłem wprost z tanich programów reporterskich. Wszystko zostało zrobione zgodnie ze społecznymi skojarzeniami, które, jak wiadomo, nie muszą odpowiadać prawdzie. I takiż jest ten film – naiwnie udający realizm i sztucznie pompujący balonik z napisem „moralny niepokój”. Świetny Chyra nie ratuje niczego. Nie jest to może słaby obraz, ale jego renoma zdecydowanie przesadzona.