Najbardziej FRUSTRUJĄCE filmowe zakończenia

Zapewne każdy kinoman doświadczył kiedyś takiej sytuacji – film, który zapowiadał się świetnie, został nagle całkiem zrujnowany przez nieudane zakończenie (przepraszam za truizm, ale co poradzę – tutaj pasuje jak ulał). Oczywiście, definicja „nieudanego zakończenia” zależy w dużej mierze od widza – jeden załamie ręce nad finałową sekwencją Królestwa Kryształowej Czaszki, inny będzie rwał włosy z głowy po seansie Zagubionej autostrady. Sam lubię oba wymienione tytuły, poniżej opisuję za to kilka innych filmowych zakończeń, które wywołały u mnie poczucie frustracji.
„Planeta małp” (2001)
Choć Planeta małp Tima Burtona nie jest – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – najgorszym filmem z serii (ktoś pamięta jeszcze W podziemiach Planety Małp?), to mimo wszystko trudno uznać ją za udany remake. Być może największym świadectwem porażki filmu w starciu z oryginałem jest scena finałowa. Zgodnie z literackim pierwowzorem Pierre’a Boulle’a, tytułowa planeta nie jest tym razem Ziemią z przyszłości – w kulminacyjnym momencie astronauta Leo Davidson wraca zatem do swojego świata, pokonawszy wcześniej złego przywódcę małp generała Thade’a. Na miejscu bohater odkrywa jednak, że Ziemia została przejęta przez małpy, którym przewodził Thade. W jaki sposób uwięziony małpi generał zdołał dotrzeć na Ziemię? Jak udało mu się nakłonić inne małpy do buntu? O co tu w ogóle chodzi? Nie wiadomo – zakończenie filmu ewidentnie miało się doczekać wyjaśnienia w sequelu, który jednak nigdy nie nadszedł.
„Tożsamość” (2003)
W pewną deszczową noc grupa pozornie niezwiązanych ze sobą osób trafia do motelu na odludziu. Wkrótce, jeden po drugim, bohaterowie zaczynają ginąć z ręki nieznanego sprawcy… Film Jamesa Mangolda całkiem sprawnie flirtuje z konwencją kryminału rodem z powieści Agathy Christie – przynajmniej do czasu. W końcu okazuje się bowiem, że zdarzenia w motelu są zaledwie wytworem umysłu seryjnego mordercy – bohaterowie to jego kolejne osobowości, z kolei ich morderstwa to element eksperymentalnej terapii, za której sprawą pacjent ma wrócić na łono społeczeństwa. Zdaję sobie sprawę, że film Mangolda ma swoich zagorzałych fanów – sam jednak po tej scenariuszowej przewrotce straciłem wszelkie powody, aby przejmować się losem bohaterów.
„Piła: Dziedzictwo” (2017)
Coraz bardziej absurdalne finałowe zwroty akcji to już w zasadzie jeden ze znaków rozpoznawczych serii Piła – jako fan cyklu powiem wręcz, że jest to dla mnie jeden z atutów przygód Jigsawa i jego kolejnych następców. Nie zmienia to jednak faktu, że w Dziedzictwie scenarzyści posunęli się o jeden retcon za daleko. Od czasu śmierci Johna Kramera/Jigsawa w części trzeciej twórcy wyciągali z kapelusza kolejnych jego uczniów, próbując retroaktywnie wpleść ich w wydarzenia z poprzednich filmów – a fabularna ciągłość serii coraz wyraźniej trzęsła się w posadach. Kiedy w 2017 na scenę wkroczył kolejny protegowany Jigsawa – detektyw Logan Nelson, który miał towarzyszyć Johnowi od początku jego morderczej krucjaty – resztki jakiejkolwiek wiarygodności ostatecznie wyparowały.
„Siedem dusz” (2008)
Powiem wprost: Siedem dusz z Willem Smithem to jeden z moich najbardziej znienawidzonych filmów. Historia Tima Thomasa, który próbuje odpokutować za błędy przeszłości, to bowiem koronny dowód na to, jak w walce o widzowskie emocje można zapędzić się za daleko. W finałowej scenie bohater Smitha popełnia samobójstwo, aby móc dostarczyć organy swojej chorej dziewczynie – a po wszystkim jego czyn zostaje „uwznioślony” jako piękny akt poświęcenia. Twórcy zdają się nie zauważać, jak bardzo problematyczne jest to zakończenie – nie chodzi tylko o samą gloryfikację samobójstwa bohatera, ale też o sugestię, że jedynym sposobem na uspokojenie wyrzutów sumienia jest wymeldowanie się ze świata. Nie pomaga też „efektowny” sposób, w jaki bohater żegna się ze światem – poprzez wskoczenie do wanny ze śmiercionośną odmianą meduzy. Jeśli ktoś ma ochotę na dwie godzinki radosnego samobiczowania, zapraszam do seansu Siedmiu dusz – ja jednak podziękuję.
„Smętarz dla zwierzaków” (2019)
Niestety, jedna z najlepszych powieści w dorobku Stephena Kinga nie miała jak dotąd szczęścia do ekranizacji. Książka, opowiadająca o zmarłych powracających do życia za sprawą mocy drzemiących na starym cmentarzu, sprawdzała się świetnie zarówno jako horror, jak i opowieść o nieradzeniu sobie ze stratą bliskiej osoby. Obie filmowe adaptacje wymieniły jednak tematyczny bagaż pierwowzoru na standardową zombie-siekankę – a w wersji z 2019 rzuca się to w oczy szczególnie wyraźnie. W oryginalnym zakończeniu oszalały z rozpaczy po utracie rodziny Louis decyduje się wskrzesić zamordowaną żonę – świadom faktu, że jego ukochana po powrocie z zaświatów stanie się ogarniętym morderczym szałem monstrum. Tymczasem w filmie bohater zostaje zamordowany wraz ze swoją rodziną – a następnie powraca do świata żywych, aby siać śmierć i spustoszenie w okolicy. Niestety, w ten sposób do kosza wyleciała cała groza oryginału.
„Pułapka” (2024)
Całe to zestawienie można by w zasadzie ułożyć z filmów M. Nighta Shyamalana, niegdysiejszego „Króla Twistów”. Wszyscy antyfani Znaków, Osady czy Zdarzenia muszą jednak obejść się smakiem – ja wybrałem ostatnie dzieło reżysera, czyli Pułapkę z Joshem Hartnettem w roli seryjnego mordercy. Pierwsza część filmu, podczas której bohater zaprowadza nastoletnią córkę na koncert gwiazdki pop, próbując jednocześnie uniknąć policyjnej obławy, dostarcza jeszcze sporo rozrywki – nie zawsze z zamierzonych powodów, ale jednak. Kiedy jednak Shyamalan wyprowadza bohaterów z koncertowej hali do domu protagonisty, Pułapka staje się zwyczajnie nieznośna. Stężenie twistów, punktów kulminacyjnych i pomysłowych ucieczek mordercy przed policją przekracza tu dopuszczalne normy – prześmiewcze oklaski, jakie rozległy się na moim seansie po zakończeniu filmu, były chyba najlepszym podsumowaniem.