QUANTUM OF SOLACE. Licencja na zabijanie scen akcji
UWAGA! – SPOJLERY! – UWAGA!
Nigdy nie było mi z Bondem po drodze. Nie kręciły mnie te wszystkie idiotyczne wynalazki rodem z Inspektora Gadżeta używane przez agenta z licencją na zabijanie. Nie mogłem zrozumieć, co jest takiego fascynującego w oczekiwaniu na to, że w kolejnej części cyklu kolejne wcielenie niezniszczalnego i zawsze eleganckiego dżentelmena powie “Bond, James Bond”, zamówi wstrząśnięte, nie mieszane, Martini, pogada z Q, pogada z M, zaliczy kolejną “dziewczynę Bonda”, postrzela z Waltera, użyje gadżetu i pojeździ Astonem Martinem. A wszystko to w pogoni za kolejnym dziwakiem pragnącym przejąć kontrolę nad Światem, we wtórze coraz to bardziej irracjonalnych akcji, łamiących prawa fizyki i logiki. Trochę zmieniły to Bondy z Pierce’em Brosnanem – zamiast Astonem Martinem śmigał BMW, a i pozwolił się przy akompaniamencie Madonny trochę pobrudzić i potorturować. Ale prawdziwa rewolucja, prawdziwe uczłowieczenie, zdemitologizowanie i stworzenie Bonda na nowo nadeszło dopiero z Danielem Craigiem. Casino Royale było przeciwieństwem wszystkiego, co bondowskie. Przy zgodnym sprzeciwie wszystkich fanów 007 Daniel Craig, aparycją pasujący bardziej na czarny charakter, został agentem Jej Królewskiej Mości. Do filmu, poza defibrylatorem zamontowanym w samochodowym schowku, nie dostał się żaden gadżet. Nie było Q, a odwieczny problem wstrząśniętego czy mieszanego Martini nowy Bond miał, mówiąc kolokwialnie, w dupie. Nowy wizerunek 007, gruboskórnego, prostolinijnego twardziela, niebojącego się tortur, brudu, potu i krwi, spodobał się publiczności. Spodobał się i mnie. Casino Royale, odchodząc od utartego i przetartego, nudnego i powtarzanego do upadłego schematu, wyznaczyło nowy, świeży kierunek, w którym podążać miał agent MI6 w XXI wieku. Opłaciło się ryzyko twórców, którzy wzięli z Bonda to, co najważniejsze, wyrzucając wszystkie żenujące bzdury w postaci wyrzutni rakiet w zderzaku auta czy ciężarówek stających dęba. Casino Royale, porzucając niemal wszystko, co świadczyło o bondowskości filmów z 007, było bardzo bliskie przekroczenia granicy, za którą stałoby się kolejnym filmem sensacyjnym, a nie kolejnym “Bondem”. Ale udało się! Znaleziono złoty środek, znakomicie wyważając sceny akcji ze scenami dialogowymi. Dramaturgia towarzysząca długiej sekwencji gry w pokera nie ustępowała emocjom generowanym w scenach akcji. Casino Royale stało się dla mnie nie tylko najlepszym “Bondem”, ale i najlepszym obrazem, jaki obejrzałem w 2006 roku.
Idąc do kina na Quantum of Solace nie spodziewałem się filmu lepszego od Casino Royale, bo poprzeczka została ustawiona na poziomie tak wysokim, że niemożliwym ani do przekroczenia ani do dorównania. Nie spodziewałem się filmu lepszego, ale nie spodziewałem się też filmu znacznie gorszego – a taki właśnie dostałem. Wróć! Quantum of Solace to film po prostu nudny i zły nie tylko w zestawieniu z rewelacyjnym poprzednikiem. Co z tego, że akcja goni tu akcję, skoro nie ma to podpory dramaturgicznej? Zaraz, zaraz! Ma podporę, bo przecież Bond mści się za śmierć ukochanej, a zemsta to jeden z najlepiej sprzedających się w kinie motorów napędowych akcji. Co jednak z tego, że w scenariuszu wendetta jest, skoro jakoś tej wendetty, tego pragnienia zemsty nie widać ani w oczach Craiga, ani w dialogu, ani podczas strzelanin i pościgów, które są, bo są, nie wyzwalając żadnych emocji. Kibicowałem Melowi Gibsonowi, który szalejąc z mieczem na polach bitwy mścił się na Anglikach za śmierć ukochanej, kibicowałem Liamowi Neesonowi, gdy krwią bandziorów zalewał ścieżkę prowadzącą do uprowadzonej córki. Tupałem nóżkami z radości, gdy Marv rozpieprzał złych ludzi, mszcząc się za śmierć Goldie! A Bonda w jego zemście nie dopingowałem nic a nic. Możecie oskarżyć mnie o znieczulicę, ale w przypadku Bonda i jego ukochanej martwej Vesper nie odczułem choćby grama empatii. Nie czułem potrzeby kibicowania agentowi 007. Czułem za to nudę i zmarnowany w kinie czas. Nie udało się twórcom Quantum of Solace stworzyć na ekranie prawdziwego napięcia. Nie udało się, więc spróbowali zasłonić to natłokiem scen akcji. I to też nie wyszło.
Podobne wpisy
No właśnie, gonimy od akcji do akcji. Pościg samochodowy zaliczony, więc teraz pobiegajmy. Ok, pobiegaliśmy, więc teraz poskaczmy po dachach i podyndajmy na linach. Zaliczone. To teraz niech Bond pośmiga na motorowerze, wskoczy na motorówkę i poucieka przed innymi motorówkami. Ile mamy jeszcze czasu? Godzina? Ok, to wrzućmy tu może nijaki pościg samolotowy z niedorzecznym finałem: niech Bond wzniesie samolot jak najwyżej, żeby spadochron po skoku zdążył się otworzyć, a później otwórzmy mu ten spadochron metr nad ziemią! I niech mu się nic nie stanie. I jego kobiecie też nie. A wszystko zakończmy eksplozją na środku pustyni. I niech Bond przesiedzi razem z kobietą pół godziny w ogarniętym płomieniami pokoju. I niech strzeli w zbiornik z gazem, który zamiast rozerwać ich na strzępy, stworzy wyjście z pułapki. I niech im się nic nie stanie. Mają być tylko seksownie osmoleni, spoceni i poobcierani. Strzelanie, ganianie, pływanie, znów strzelanie, latanie i wielkie bum, uff… – wszystkie elementy obowiązkowe zaliczone. Ależ zrobiliśmy film! Taki widowiskowy i taki wypchany akcją po brzegi. Tylko… co z tego, skoro żadna z tych akcji nie wzbudza emocji. Żadna nie oferuje niczego nowego! Pomiędzy te wszystkie rozfuckane montażem i szybkością pracy kamery sceny włożono dla równowagi nudną i powolną jak mucha w smole intrygę o kupnie rurociągu i złych ludziach stojących za złem tego świata.