ALICJA W KRAINIE CZARÓW. Zaledwie cień Tima Burtona
“Alicję w Krainie Czarów” przeczytałem po raz pierwszy gdzieś około dziesiątego roku życia. Początkowo odebrałem ją jako historię o małej dziewczynce i niezwykłej przygodzie, jaką przyszło jej przeżyć w świecie wyobraźni. Świecie, który – swoją drogą – odczytywałem jako rzeczywistość autonomiczną od samej Alicji, pewnego rodzaju alternatywny świat, który faktycznie może istnieć gdzieś za siedmioma górami i siedmioma lasami. Wtedy jeszcze niewiele wiedziałem o Timie Burtonie. Ot tyle, że rodzice zaśmiewali się na jakimś Soku z żuka, który mnie odrzucał, zarówno ze względu na konotujący niemiłe skojarzenia tytuł, jak i na samego Sokożuczka, który najzwyczajniej wywoływał u mnie lekki strach. Czułem, że z powodzeniem mógłby stać się postacią, która będzie mnie nękać w sennych koszmarach. Po latach przekonałem się, że rodzice mieli rację i sam zacząłem zacierać dłonie ilekroć w telewizji miał zostać wyemitowany film, który niegdyś napawał mnie czymś w rodzaju odrazy. Dorosłem do Burtona, choć brzmieć to może nieco dziwnie, bo przecież i sam Burton nigdy nie wyrósł z tego, co od początku jego filmowej kariery konstytuuje jego świat – z dziecięcej fascynacji rzeczywistością, nadawaniem jej cech magicznych. Dorosłem również do “Alicji w Krainie Czarów”, która w trakcie nowego zetknięcia po latach, zetknięcia po wielu innych lekturach (przede wszystkim po Freudzie) zyskała dla mnie zupełnie nowy wymiar. Zauważyłem, że brytyjski matematyk kryjący się pod pseudonimem Lewis Carroll stworzył dzieło bez precedensu w historii literatury – opowieść będącą jednocześnie doskonałą bajką dla dzieci, jak i książką przeznaczoną jedynie dla dorosłych. I jeszcze jedno – po drugim przeczytaniu od razu zamarzyłem, żeby Alicję nakręcił Tim Burton. Ten facet od Soku z żuka, Edwarda Nożycorękiego czy Batmana. Niestety, Alicję nakręcił jego cień, zaledwie odbijający sylwetkę dawnego autora na ścianie z wielkim napisem “Walt Disney”.
Opowieść o małej dziewczynce, która poprzez króliczą norę dostaje się do niezwykłego świata posiadającego znamiona zarówno dziecięcego raju, jak i totalitarnego piekła, została w filmie Burtona spłycona jedynie do tej najbardziej powierzchownej warstwy. Istnieją wprawdzie małe mrugnięcia okiem w kierunku widza, który miał w ręku pierwowzór literacki, czyli dwie części opowieści o złotowłosym dziecku. Te najcenniejsze dotyczą uzmysłowienia widzowi, że przygoda głównej bohaterki rządzi się logiką do złudzenia przypominającą proces, który Freud w swoim krótkim eseju zatytułowanym “Marzenie senne” nazwał “marzeniem dziecięcym”. Jest to wedle autora taki typ śnienia, w którym jego proces ma służyć gratyfikacji pragnień rozbudzonych podczas dnia. Dla przykładu – dziecko, które było na spacerze, a ten okazał się dla niego za krótki, będzie kontynuowało go po zamknięciu oczu. Ten typ marzenia przejawia się również u osób dorosłych. Każdy z nas zna uczucie delikatnego przebudzenia ze snu w momencie, gdy słyszymy jakiś hałas lub chcemy udać się do toalety. Sen broni się przed przerwaniem i tworzy w takim momencie rzeczywistość pasującą do sytuacji zewnętrznej – źródło hałasu zostaje przeniesione do snu (na przykład nagle pojawia się w nim ciężarówka) lub przed naszymi oczyma ukazuje się toaleta (to często wizja brzemienna w skutki). Jak to się ma do Alicji? Ano tak, że do pewnego stopnia “Kraina Czarów” to wynik spełnienia pragnień małej dziewczynki, rzecz inna, że w pewnym momencie prócz pragnień do fantazji wkradają się również lęki i obawy.
Najlepszym przykładem na to, jak Alicja sama kreuje nową rzeczywistość na modłę, która pasuje jej dziecięcej wyobraźni jest moment, w którym staje przed drzwiami do jeszcze nieodkrytej krainy. Nie jest przypadkiem, że w roli artefaktów, które pomagają jej w dopięciu swego, występują przedmioty, które dla dziecka charakteryzują się szczególnym magnetyzmem – ciasteczko (rzecz dla rozkoszy) oraz tajemnicza buteleczka z płynem, jedna z takich, co to mama stawia wysoko na szafce i zakazuje choćby spojrzeć w jej kierunku (rzecz dla ciekawości). To właśnie elementy, które interesują dziecko w ciągu dnia zyskują moc sprawczą w trakcie jego snu. Urastają do rangi przedmiotów magicznych, których posiadanie nie jest obarczone groźbą kary ze strony osób dorosłych, a wręcz przeciwnie – posiadanie jest konieczne, niezbędne, by brnąć do przodu. Podobna zależność na linii rzeczywistość – Kraina Marzeń daje zauważyć się dzięki obserwacji postaci występujących w utworze. Ogromna część fantastycznych mieszkańców nowej rzeczywistości to upersonifikowane zwierzęta, a rzeczą jasną jest, że większość dzieci wprost przepada za wszelakiego rodzaju istotami, które zamiast skóry noszą futra. Ogromnym minusem rzeczywistości jest to, że nie da się z nimi porozmawiać – od tego właśnie jest sen. Ponadto, postacie wielokrotnie posiadają cechy charakteru, które przypadły w udziale osobom z najbliższego otoczenia małej dziewczynki, a zatem następuje to, o czym wielokrotnie wspominał Freud – przeniesienie cech osób znanych na zupełnie nieznane odpowiedniki z marzenia sennego. Kończąc część, że tak się wyrażę, “teoretyczną”, wspomnę jeszcze o charakterystycznym dla języka Alicji “zagęszczeniu” (również termin austriackiego psychoanalityka), czyli tworzeniu nowych słów na zasadzie zderzania ze sobą różnych wyrazów (najczęściej opisujących nowo spotkane stworzenie czy zaistniałą sytuację).