NAJSŁABIEJ zarabiające filmy z TOMEM CRUISE’EM
Tom Cruise to maszyna do zarabiania pieniędzy na kinie, z tym że to nie zarzut, chociaż wielu zapewne by tak chciało traktować to stwierdzenie. Tom Cruise jest aktorem bardziej pracowitym niż genialnym, lecz to wystarczy, żeby kręcił filmy o najwyższych walorach rozrywkowych, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Gdy minie mu 70 lat, dobrze byłoby zastanowić się nad nowym typem ról – może powrót do świata fantasy, który tak mało zysku aktorowi przyniósł w latach 80.? Każda gwiazda, nim zaczną z niej lecieć miliony dolarów, musi zacząć od miski ryżu. Tym bardziej, jeśli tę drogę przejdzie, staje się dla widzów bardziej przekonująca. Tak zrobił Tom Cruise i teraz możemy się bawić na jego współczesnych filmach, a te starsze może nawet bardziej cenić oraz mieć nadzieję, że na aktorskiej emeryturze wróci do podobnych ról.
„Legenda”, 1985, reż. Ridley Scott (box office: 17 mln dolarów, budżet: 30 mln dolarów)
Najsłabiej zarabiającym filmem Legendy nie można nazwać. Ten film okazał się zupełną klapą finansową, paradoksalnie dlatego, że był kilka razy poprawiany brew zamierzeniom reżysera, po to, żeby w założeniu producentów zainteresować większą liczbę widzów. Ponad 40 minut materiału zostało usunięte. Przepisano nawet muzykę, bo ta Goldsmitha okazała się „zbyt staromodna, orkiestrowa, poważna?”. Po latach, gdy jednak zdecydowano się wrócić do niepociętej wersji, okazało się, że ze 140-minutowego materiału udało się odnaleźć zaledwie 113 minut. Reszta zaginęła. To jednak, co ponownie wydano i nazwano Ultimate edition, jest kawałkiem zajmującego kina fantasy, w którym widać zdolność Ridleya Scotta do kreacji światów jak z marzeń sennych. Niestety reżyser w swojej karierze nie poszedł tą drogą, a kto wie, czy powrót właśnie do realizacji Legendy w dzisiejszych czasach nie okazałby się dobrym podsumowaniem kariery, nie zaś Gladiator.
„Wyrzutki”, 1983, reż. F.F. Coppola (box office: 25 mln dolarów, budżet: 10 mln dolarów)
Pisałem o tej produkcji w kontekście mniej znanych i niedocenionych filmów Coppoli. Tom Cruise pojawił się w niej na dalszym planie. Film dostał jednak średnie oceny i to właśnie ze strony tych krytyków i tego świata, w którym gangi są znane z realnej rzeczywistości. U nas recepcja Wyrzutków jest jeszcze trudniejsza, bo nasza sfera patologii społecznej nie jest tak drastycznie widoczna w codzienności, jak w USA chociażby na ulicy. Mógłby ktoś powiedzieć, że to przez to, że jesteśmy mniej wolni, ale żeby zmienić zdanie, warto się przyjrzeć Wyrzutkom. Coppola dał do myślenia odbiorcom, na czym polegać może ludzki konflikt, niezależnie od tego, czy jest ubrany w szaty gangów, czy wielkiej polityki.
„Szkoła kadetów”, 1981, reż. Harold Becker (box office: 35 mln dolarów, budżet: 14 mln dolarów)
Wspominałem o tym filmie rok temu w kontekście mniej znanych ról Toma Cruise’a. Nie jest to może kino wybitne psychologicznie, chociaż stara się takie być, brakuje mu jednak szerszej perspektywy naszych czasów. Podejmuje jednak ważny temat życia w mundurze, które dla wielu żołnierzy kończy się wraz ze zdjęciem baretek. Co ze sobą wtedy zrobić? W co wierzyć? Jak poradzić sobie w świecie, który tak naprawdę wcale nie ceni ani ludzkiej, ani żołnierskiej godności. No i co najważniejsze, czy jest różnica w wartości między ową ludzką i żołnierską godnością. Szkoła kadetów jest nieznanym tytułem w karierze Toma Cruise’a, ale to nie ma znaczenia dla widzów, bo Cruise nie gra w niej głównej roli. Warto na ten film zwrócić uwagę ze względu na samą fabułę, bo to opowieść o oddaniu obowiązkowi graniczącym z szaleństwem.
„Magnolia”, 1999, reż. Paul Thomas Anderson (box office: 48 mln dolarów, budżet: 37 mln dolarów)
Fascynuje mnie w Magnolii ta beznadziejność naszych wysiłków, żeby kimkolwiek być, cokolwiek mieć, jakkolwiek godnie umrzeć. Nawet jeśli chcemy i zrobimy wszystko, żeby tak się stało, to staną na naszej drodze tacy INNI, którzy nam ten idealny obraz przejścia życia zepsują, rzucając w niego kawałkiem śmierdzącej padliny. Mam nadzieję, że wystarczająco was zachęciłem do seansu znakomitej Magnolii z Tomem Cruise’em w jednej z ról – bardzo brzydkiej, pełnej wulgarności, arogancji, chciwości, a jednocześnie maski pewności siebie, którą łatwo zedrzeć, jeśli zna się klucz. Obok roli Staceego Jaxxa w Rock of Ages, kreacja Franka T.J. Mackeya udała się Cruise’owi genialnie, ale to i scenariusz nie wystarczyły, żeby film zarobił. Być może zaważyła na tym mnogość równorzędnych bohaterów.
„Ukryta strategia”, 2007, reż. Robert Redford (box office: 63 mln dolarów, budżet: 35 mln dolarów)
Ten film będę traktował trochę jak eksperyment, w którym zdecydowali się wziąć udział znani aktorzy nie dla pieniędzy, ale dla czystej przyjemności tworzenia kina. Nie mógł on więc przynieść zysku, chociażby ze względu na formę narracyjną. Jest ona trudna w percepcji, zwłaszcza że grający w filmie aktorzy niejako przyzwyczaili widzów do zupełnie innych produkcji. Robert Redford postawił na eksperymentalną kameralność, na dialog, a wstawki sensacyjne w sumie mogłyby zostać całkowicie usunięte. Najciekawszy jest jednak Tom Cruise. Swoją autorytarną, co widać, osobowością przyćmił urokiem nawet Meryl Streep.
„Rock of Ages”, 2012, reż. Adam Shankman (box office: 59 mln dolarów, budżet: 75 mln dolarów)
Kwasik, tak kiedyś nazywało się glam metal. Nadal go jednak słucham, bo przypomina lata 80., a to ten okres beztroskiego dzieciństwa, które jeszcze nie jest naznaczone forpocztą bolesności bycia nastolatkiem. Bohater, którego gra Tom Cruise w Erze rocka, jest zaś właśnie w pewnym sensie młodzikiem, nieopierzonym gwiazdorem, któremu wpadła w zęby szansa na stanie się kimś bez wysiłku, ale czy to prawda? Wysiłek był i to nadludzki, a tę dwuznaczność osobowości i postępowania Tom Cruise oddał po mistrzowsku w jednej ze swoich najlepszych ról w karierze. Stacee Jaxx to autoparodia rockmana, aktora, przedwcześnie starego, zgorzkniały, przelęknionego, pijanego, lecz wciąż ujmującego miliony. Tak działa legenda, Niestety Rock of Ages to produkcja zupełnie nieznana, a pochodząca już z okresu, kiedy Cruise kręcił hity.
„Kolor pieniędzy”, 1986, reż. Martin Scorsese (box office: 52 mln dolarów, budżet: 14 mln dolarów)
Niewiele widziałem filmów w swoim życiu, które by tak plastycznie i przekonująco zaprezentowały mi ludzką walkę o realizację ambicji. A może się wydawać, że bilard jest takim monorytmicznym, wręcz nudnym sportem. Nie, o ile gra się w bardziej szemranych klubach. Wtedy bilard to wręcz namacalne życie, dające radość, ale i będące w stanie utoczyć na zielone sukno stołu sporo krwi. Tom Cruise miał szczęście, że zagrał u boku Paula Newmana, który był mu mentorem, źródłem wiedzy o rzemiośle. Jak na zyski produkcji z udziałem Cruise’a, te 52 miliony nie jest zbyt okazała suma, ale w porównaniu z kosztami produkcji film zwrócił się kilkukrotnie, niemniej dzisiaj Cruise przyćmił go zupełnie innym typem kina, które stara się promować. Mam jednak nadzieję, że wróci to tych emocji na aktorskiej emeryturze.
„Tracąc to”, 1983, reż. Curtis Hanson (box office: 1,2 mln dolarów, budżet: 7 mln dolarów)
Rozczarują się ci, którzy nastawią się na seans starej, bezkompromisowej i seksistowskiej komedii z lat 80. Tracąc to nie jest komedią ani slapstickową, ani sytuacyjną. Aktorzy nie odtwarzają bohaterów, których cechuje życiowa nieporadność, z której można szydzić, a tego szyderstwa używać do podbudowywania swojego zbyt niskiego poczucia wartości. Bohaterowie szukają swojego miejsca w amerykańskiej rzeczywistości, jak każdy nastolatek, który w końcu musi dorosnąć. Czasem te poszukiwania są śmieszne, a czasem wręcz tragiczne, ale nie spełniają założeń klasycznej komedii z lat 80., którą wspominamy z niezobowiązującym kultem. I być może dlatego niektórzy widzowie stwierdzą, że Tracąc to jest filmowym szrotem, nieśmiesznym, a więc niewartym poświęcenia godziny i 40 minut.
„Niekończąca się miłość”, 1981, reż. Franco Zeffirelli (box office: 32 mln dolarów, budżet: 20 mln dolarów)
Patrząc na debiut Cruise’a, w którym jednak nie grał głównej roli, a jednocześnie przypominając sobie „zarobek” Legendy, trudno uwierzyć, że mogła ona stać się taką klapą finansową. Świat Niekończącej się miłości jest taki sztuczny, pusty i przedramatyzowany. Próba aspirowania do poziomu Love story wyjątkowo nieudana, ale Tom Cruise zdradza już swój potencjał. Może gdyby to on zagrał Davida zamiast Martina Hewitta? Nie mam za to nic do Brooke Shields, która zebrała mocną krytykę za rolę Jade. Nagana należałaby się zaś bardziej scenariuszowi oraz montażowi, które pozwoliły na nierówny rytm filmu. Początek wciągający, nawet śmieszny, a potem nagłe zwolnienie i wręcz nuda, niemniej Niekończąca się miłość jest klimatycznie niepowtarzalna, zwłaszcza w porównaniu ze współczesnymi komediami romantycznymi.