Najlepsze filmy SCIENCE FICTION, których akcja dzieje się wyłącznie NA ZIEMI
O Seksmisji, Łowcy androidów i Anihilacji pisałem już wielokrotnie, więc tylko wspomnę ich tytuły, bo idealnie pasują do tematu. Podobnie jest z Coś, Matrixem, Powrotem do przyszłości, E.T., Parkiem Jurajskim, 12 małpami, Planetą małp, Mechaniczną pomarańczą i Terminatorem 2. W tym zestawieniu skupię się jednak w większości na tytułach nie mniej interesujących, lecz wciąż czekających na odkrycie przez większe grono widzów. Pewnie nigdy to nie nastąpi, a te fantastyczne tytuły na zawsze pozostaną ciekawostkami, które odkrywa się na bardziej zaawansowanych etapach poznawania SF. A może się mylę. Chciałbym, bo poniższe filmy niosą ze sobą mądrą refleksję nad naszym gatunkiem, a nie są tylko efekciarskim pokazem, co mogą wymyślić ekipy od efektów specjalnych.
„Archiwum”, 2020, reż. Gavin Rothery
Nie jest to drogie SF. Nie jest to SF nakręcone z rozmachem. Nie jest to wreszcie SF, które ma szansę na zapoczątkowanie szerszego uniwersum. Jest to SF kameralne, egzystencjalne z rozwalającym umysł zakończeniem. Stwierdzam to z przykrością, ale w fantastyce rzadko się zdarza taka kulminacja, jak w Archiwum. Nawet w Ex Machinie, o której zaraz wspomnę. W stosunku do Archiwum spotkałem się z osobliwymi zarzutami, że film jest zbyt wolny, skupiony na opisywaniu emocji, zamiast technologii, a zakończenie w ogóle nie jest fantastyczno-naukowe. To jednak nie kino akcji, nie kosmiczny film sensacyjny o walce z robotami i kontrolującą je AI. To produkcja naukowo ujmująca opis ludzkich emocji i desperackie próby odtworzenia ich w maszynie, co paradoksalnie jest możliwe.
„Ex Machina”, 2015, reż. Alex Garland
Pamiętam, że idąc do kina na ten film, zbyt wiele się po nim nie spodziewałem. To miał być kolejny obraz o relacji człowieka z robotem. Już jednak na początku zaskoczyła mnie kameralność przedstawienia problemu transhumanizmu oraz równoczesne skondensowanie emocji na bardzo małym, prostym planie zdjęciowym z zaledwie 4 aktorami. To wystarczyło, żebym zaczął przeżywać tę opowieść tak intensywnie, jak tylko się da. Jeden seans to o wiele za mało. Dopiero za drugim i trzecim razem można odkryć całą tę mnogość uczuć, które pokazują aktorzy, zwłaszcza Alicia Vikander i Oscar Isaac. Co zaś do Avy, jej obecność faktycznie wywołuje jakiś taki niepokój na najgłębszym poziomie naszego gatunkowego jestestwa.
„How It Ends”, 2018, reż. David M. Rosenthal
Niektórzy widzowie musieli się naprawdę zdenerwować, kiedy dotarli do końca, ale o to właśnie chodzi, żeby się zdenerwować, bo w końcu koniec nie sprawia nikomu przyjemności, o ile jest on zdrowy psychicznie. Tu nie chodzi o żaden artyzm otwartego zakończenia ani o brak pomysłu na doprowadzenie fabuły do końca. Chodzi o koniec. Nasza cywilizacja może się po prostu skończyć i żaden spektakularny powód tego końca nie spowoduje. Zbieramy tych czynników kończących przez lata wiele, aż nadto, żeby wszystko się skończyło. Jak się więc to stanie? Problem w tym, że nie będzie konkretnego powodu. Czy to jednak nie wystarczy, żebyśmy panicznie się takiego zakończenia obawiali?
„Otchłań”, 1989, reż. James Cameron
Filmy science fiction rzadko schodzą pod wodę. Trzeba mieć na taką fabułę i dobry pomysł, i doświadczenie nie tylko w zakresie filmu. James Cameron ma je bardzo rozległe – reżyser, fizyk, zapalony oceanolog, który nie bał się zejść na dno Rowu Mariańskiego. Dlaczego by więc jeszcze przed tą niebezpieczną wyprawą nie zrealizować filmu o niezgłębionej, podmorskiej otchłani. Tak zrobił, a był to czas w jego twórczości chyba najbardziej kreatywny fabularnie. Otchłań wygląda naprawdę jak produkcja rozgrywająca się na nieznanej, złowrogiej w stosunku do człowieka planecie, ale to Ziemia, tylko wodny świat. I to jest właśnie ten nieliczny przypadek, który należy obejrzeć w wersji kinowej, a nie reżyserskiej, bardzo przez to naiwnej. Czasem wycinanie scen ma jednak sens.
„Akira”, 1988, reż. Katsuhiro Ôtomo
Jedyny przykład anime w tym zestawieniu, który jednak wypada znać każdemu, kto interesuje się gatunkiem. Specjalnie napisałem, że wypada, bo jest to specyficzny kawałek kina, nawet w zakresie japońskich animacji. Właśnie z takich anime reżyserzy filmów aktorskich czerpią inspiracje, nadając jednak bohaterom o wiele więcej emocji. Akira dzieje się w przyszłości, w Tokio. Jest to świat zmechanizowany, w którym emocji jest wiele, lecz dziwnym trafem aż tak mocno w kierunku widza się nie przebijają. To właśnie problem Akiry – oschłość, papierowość, lecz z drugiej strony efektowność, piękno wizji, co się w anime z tych czasów nie zdarza. Są miłośnicy tej opowieści, tak więc jest ona w tym zestawieniu, bo niewątpliwie nie da się jej w historii gatunku ominąć i uznać za złą.