Filmy SCIENCE FICTION, które były podejrzewane o bycie ZRZYNKAMI
Granica między byciem zrzynką a remakiem jest bardzo cienka, wystarczy nie wykupić licencji, nie zapłacić praw autorskich albo na zasadzie czystego zbiegu okoliczności wymyślić coś podobnego, co już się kiedyś w filmach pojawiło. Po dziesięcioleciach istnienia gatunek science fiction wykorzystuje przecież wciąż te same elementy, tyle że układane inaczej. Dopływ nowych jest coraz wolniejszy. Coraz łatwiej więc zrobić plagiat, sądząc, że wymyśla się coś innego, swojego i kreatywnego. Coraz łatwiej również oskarżyć kogoś o zrzynkę dla czystego zysku, zdając sobie sprawę z subiektywności ewentualnego wyroku, bazującego na czyjejś percepcji podobieństwa. Dlatego w wielu przytoczonych tu przypadkach to, czy dana produkcja rzeczywiście jest zrzynką, wydaje się wątpliwe, niemniej oskarżenia zostały sformułowane na podstawie zauważonych podobnych elementów. A co z inspiracją? Jeśli np. ktoś inspirował się jakimś motywem ze starszych filmów SF i na jego podstawie wymyślił nowy, to czy już zrobił zrzynkę? Ile procent podobieństwa trzeba, żeby coś nią już zaczęło być?
„Matrix”, 1999, reż. siostry Wachowskie
Mam nadzieję, że większości fanów Matrixa jest znana epistemologiczna koncepcja o starożytnych, greckich korzeniach, na podstawie której w ogóle film powstał. Niewielu jednak wie, że jest pewna kobieta, która uważa się za „matkę Matrixa i Terminatora”. Nazywa się Sophia Stewart i w 1983 roku napisała niewielką powieść pt. Trzecie oko. Podobno tekst ten zawiera większość głównych motywów zarówno z dzieła Jamesa Camerona, jak i sióstr Wachowskich. Stewart była tak przekonana o swoich racjach, że wystąpiła na drogę sądową, domagając się odszkodowania w astronomicznej wysokości 3 miliardów dolarów. Nie przedstawiła jednak dowodów, które by kogokolwiek przekonały, prócz jej oddanych fanów. Sprawa jest dość osobliwa i polecam wam, żebyście się jej bliżej przyjrzeli. Wokół pisarki wykształcił się jedyny w swoim rodzaju kult jej miłośników. Okazuje się, że można zbudować swoją legendę w sieci na podstawie oskarżania, nawet bez dowodów, kogoś o wykorzystanie czyichś pomysłów. Tak więc do dzisiaj Matrix i Terminator, przez wielu są uważane za pomysły Sophie Stewart, a ona mimo przegranej w sądzie bardzo dba o to, żeby grono jej fanów tak myślało.
„Lockout”, 2012, reż. James Mather, Steve Saint Leger
Niegdyś głośna sprawa. Guy Pearce w Lockout wcielił się w twardego Snowa, byłego agenta rządowego, który w 2079 roku zostaje wrobiony w morderstwo i skazany na 30 lat śpiączki na pokładzie kosmicznego więzienia. Ktoś jednak proponuje mu wyjście z sytuacji, o ile tylko wykona pewne zadanie. Emilie Warnock, córka prezydenta USA, została wzięta jako zakładniczka na pokładzie tego samego kosmicznego więzienia, więc jeśli Snowowi uda się zapewnić jej bezpieczeństwo, wyrok zostanie złagodzony. A teraz zamieńmy statek kosmiczny na postapokaliptyczne miasto-więzienie, a Guya Pearce’a na Kurta Russella. Przecież to Ucieczka z Nowego Jorku i Ucieczka z L.A.
„Terminator”, 1984, reż. James Cameron
Abstrahując od Sophie Stewart, ustawiła się cała kolejka osobowości pisarskich i telewizyjnych, które uważają, że Cameron wykorzystał ich pomysły. Jednym z nich jest scenarzysta serialu The Outer Limits, a dokładnie odcinka pt. Żołnierz. Harlan Ellison pod koniec lat 50. napisał również opowiadanie Żołnierz przyszłości, które zaadaptował na tenże epizod. Historia opowiada o dwóch żołnierzach wrzuconych do czasoprzestrzennego portalu. Jeden zostaje uwięziony, drugi pojawia się na ulicy miasta w 1964 roku. Ellison był podobno wściekły, że początkowy fragment Terminatora Camerona jest dosłowną zrzynką z Żołnierza. Co ciekawe, coś prawdziwego w tych oskarżeniach chyba było, bo chociaż Ellison nigdy nie wniósł pozwu przeciwko Cameronowi, to podobno zawarta została pozasądowa ugoda na konkretną sumę 65 000 dolarów.
seria „Igrzyska śmierci”
Wątpliwości, a wręcz oskarżenia dotknęły również tę znaną serią, w co trudno uwierzyć, bo przecież Suzanne Collins, autorka powieści z 2008 roku, także musiała popełnić mniejszy lub większy plagiat. Chodzi o film z 2000 roku pt. Battle Royale, dość znany w gatunku. Akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie, w którym absolutystyczny reżim nadzoruje coś w rodzaju 12 zubożałych dzielnic. Aby zachować nad nimi kontrolę, przywódcy organizują Igrzyska śmierci, coroczne wydarzenie, podczas którego z każdego regionu wybierani są mężczyźni i kobiety do udziału w zawodach, polegających na walce na śmierć i życie. Widzowie z kolei wysyłają na arenę niezbędne zaopatrzenie i broń. Mniej więcej tak wyglądają główne założenia fabuły Battle Royale.
„Avatar”, 2009, reż. James Cameron
Oskarżeń Jamesa Camerona o plagiat ciąg dalszy. Zacznę od sprawy Geralda Morawskiego, projektanta efektów specjalnych, który oskarżył Camerona o kopiowanie jego pomysłów podczas realizacji filmu. Sprawa została jednak sądownie oddalona. Następny w kolejce jest Ruslan Zakriyev, autor książki The Secret Weapon, który również twierdził, że Cameron ukradł jego pomysły i nie zapłacił mu ani centa, a powinien przynajmniej miliard dolarów. Trzeci, którego warto wymienić, to Zhou Shaomou, chiński pisarz, który również twierdzi, że Avatar przypomina jego książkę pt. Legenda o błękitnym oceanie. I na tym nie koniec. Dałoby się wymienić jeszcze kilku pretendentów do zarobku, którym Cameron podobno ukradł pomysł na miliardowego Avatara.
seria „Obcy”
Ta informacja powinna być smaczkiem dla fanów uniwersum Obcego. Twórcy 8. pasażera Nostromo byli świadomi podobieństw, dlatego jeszcze na planie podobno doszło do kuriozalnej sytuacji. Chodzi o produkcję z 1958 roku pt. It! The Terror from Beyond Space w reżyserii Edwarda L. Cahna. Ekipa była świadoma podobieństw, a kuriozalna sytuacja polega na tym, że film był pokazywany na planie Obcego, żeby upewnić się, że nie jest aż tak kontrowersyjnie podobny, to znaczy jest, lecz tylko trochę. Mars więc został zastąpiony planetoidą w układzie Zeta2 Reticuli, a humanoidalna jaszczurka Ksenomorficznym organizmem gigerowskiej proweniencji. Żadnych pozwów nie wniesiono, bo Obcy jest uniwersum bardzo synkretycznym, niemniej to wyświetlanie filmu na planie Nostromo jest podejściem nietypowym.
„Gwiezdne wojny”
Na przestrzeni lat zastrzeżeń do Gwiezdnych wojen było wiele, ale przy tej okazji wspomnę o jednym, najważniejszym, zwłaszcza że obecnie w kinach i w streamingu triumfy święci Diuna, a o sadze Star Wars wydaje się, że wszyscy już zapomnieli. Powszechnie wiadomo, że dzieło Lucasa jest synkretyczne, korzysta z wielu motywów mitologicznych, literackich, filmowych i kulturowych. Wielu uważa jednak, że z jednego uniwersum skorzystało bardziej, a wręcz je po części skopiowało, zwłaszcza planetę Tatooine. Kiedyś nawet samego Herberta zapytano, czy zauważył jakieś podobieństwa między jego Diuną a uniwersum Lucasa. Herbert jasno odpowiedział – Postaram się nie wnosić pozwu. Według Briana, syna Herberta, jego ojciec pokusił się nawet o stworzenie specjalnej listy plagiatów swojego uniwersum dokonanych przez Lucasa. Znalazło się na niej aż 16 pozycji, które zostały określone przez pisarza jako dokładnie skopiowane.
„Wyspa”, 2005, reż. Michael Bay
The Clonus Horror jest produkcją właściwie nieznaną w naszym kraju, więc mało który z widzów, emocjonując się Wyspą Michaela Baya, uświadomi sobie, że być może to plagiat, tyle że droższy. Rzecz dzieje się w dystopijnej rzeczywistości science fiction, w której żyją klony, tyle że nie posiadają świadomości, że nimi są. Klony okłamuje się na temat opuszczonej, niezdatnej do życia ziemi. Nigdy nie dowiadują się, że hoduje się je w celu pobrania ich narządów dla bogatych egzystujących gdzieś tam w nieznanym, lepszym świecie. Tak się jednak zdarza, że jeden z klonów domyśla się kłamstwa, ucieka i ostatecznie staje twarzą w twarz ze swoim wzorcem. Bynajmniej teraz nie opowiadam fabuły Wyspy Michaela Baya, a treść The Clonus Horror. Oczywiście twórcy produkcji zaskarżyli Baya, ale skończyło się na sądowej ugodzie. A co w takim razie z Nie opuszczaj mnie Marka Romanka? Tam także klony są hodowane w specjalnych ośrodkach na narządy dla swoich sponsorów, tylko że o tym wiedzą i traktują to jako jedyną życiową misję. Czy to także nie zbyt daleko idące podobieństwo?
„Atlantic Rim”, 2013, reż. Jared Cohn
Już po tytule można się domyślić. Studio The Asylum, specjalizujące się w produkcji tzw. mockbusterów, wypuściło ten tytuł trochę dla jaj, trochę dla swoich fanów, trochę eksperymentalnie. Fabuła to zrzynka wprost z Pacific Rim, ale w Asylum nikt się tym nie przejmuje. Co z tego wyszło, możecie się sami przekonać, niemniej za 500 000 dolarów nakręcono coś, co przynajmniej ogólnie udaje film Guillermo del Toro. Można więc zadać pytanie, czy było trzeba aż 20 milionów na pierwowzór?
„Mac i ja”, 1988, reż. Stewart Raffill
Kończę zestawienie wyjątkowo nieudanym i przebrzydłym tytułem, znanym przede wszystkim z braku jakości. Pojawił się w 1988 roku, a więc jeszcze wtedy, gdy pamięć o E.T. Stevena Spielberga była bardzo żywa, a dzieciaki emocjonowały się przyjaźnią dobrotliwego kosmity z osamotnionym chłopcem. Mac i ja jest jednym z bardziej jaskrawych przykładów plagiatu w historii współczesnego kina, ale szkoda, że nieudanych jakościowo. Gdyby produkcja okazała się lepsza od E.T., to by dopiero była afera. Generalnie Mac i ja miał za zadanie zarobić na sukcesie E.T., a poza tym był wyjątkowo ohydną koprodukcją z McDonald’s. Firma chciała zareklamować swoje towary, wykorzystując film jak element kampanii promocyjnej. Nie dość, że jest w filmie długa scena w restauracji McDonald’s, to jeszcze Mac uwielbia pić coca-colę. Efekty specjalne i gra aktorska są koszmarne, a problemy rodzinne głównego dziecięcego bohatera zastąpiono jego niepełnosprawnością fizyczną.