Ta seria science fiction umarła? Jeśli MATRIX 5 ma się udać, musi to być kompletnie NOWA historia
W roku, w którym mija dokładnie 25 lat od premiery pierwszego filmu z cyklu Matrix, studio Warner Bros. postanowiło zaskoczyć nas informacją o planach realizacji piątej części serii. W tym felietonie zastanawiam się, czy to dobra informacja i czy przypadkiem nie jest tak, że popkultura zjada na naszych oczach swój ogon.
Królicza nora sięgnie jeszcze głębiej. Kilka dni temu jak grom z jasnego nieba gruchnęła wiadomość, że Warner Bros. dało zielone światło do realizacji piątego Matrixa. W momencie gdy wszyscy czekają na to, aż to samo studio oficjalnie ogłosi realizację trzeciej Diuny, dostaliśmy taką oto dość zaskakującą bombę, której wybuch otwiera na nowo pytania o przyszłość tej słynnej serii filmów science fiction. Przypomnijmy, że kilka miesięcy wcześniej to samo studio obrało za cel realizację serialowego Harry’ego Pottera, a jeszcze wcześniej, choć już o tym zapomnieliśmy, zadeklarowano realizację nowych filmów ze świata Władcy Pierścieni. Warner Bros. się ewidentnie zbroi.
To oczywiście decyzja biznesowa. Warner ściga się obecnie z Disneyem i Universalem o prymat w globalnych zyskach kinowych, potrzebuje zatem umacniać swoją pozycję markami, do których ma prawa. Zwłaszcza gdy pojawia się na stole ciekawa propozycja wznowienia. Ponoć czymś takim właśnie zaskoczył włodarzy Warnera niejaki Drew Goddard, który położył decydentom na stolę na tyle interesujący pomysł na reboot, że postanowiono z tej możliwości skorzystać.
Wypada zatem jedną rzecz na wstępie wyjaśnić wszystkim internetowym sceptykom, że odpowiedzialne za serię siostry Wachowskie tym razem będą miały odpowiedzialność znacznie ograniczoną, gdyż będą patrzeć na projekt z perspektywy producentów wykonawczych (przynajmniej Lana). To jedna rzecz. Druga jest taka, że na razie nic nie wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z powrotem starej obsady, w tym Keanu Reevesa i Carrie Anne-Moss. Wydaje się bowiem, że tym, czym Goddard przekonał „górę”, jest zupełnie nowy pomysł.
Wrażenie to opieram na logicznym wniosku – oryginalna historia tej serii dobrnęła do ściany. Lana Wachowski realizująca samodzielnie czwartą odsłonę udowodniła mimochodem dwie bardzo ważne rzeczy – historia bohatera opowiedziana w trylogii jest opowieścią zamkniętą, do której można zapukać tylko z poziomu metakomunikatu, który jednocześnie jeszcze bardziej uwypukla znany fakt (i to druga kwestia), że to, czym ta historia faktycznie żyje, zawarte zostało w części pierwszej. Innymi słowy, Wachowska skusiła się na kontynuowanie tej historii pomysłami trzymanymi dotychczas gdzieś na marginesie swych notatek, ale próba ta okazała się tak karkołomna, że miast pełnoprawnego rozwinięcia, otrzymaliśmy coś pomiędzy hołdem dla kultowej „jedynki” a zabawą konwencją, co w dużym uogólnieniu dało groteskowy efekt (choć artystyczną porażką bym tego nie nazwał).
Patrząc zatem przez pryzmat kontrowersyjnych Zmartwychwstań, trudno dopatrywać się jakiegoś potencjału w informacji o piątej odsłonie przebojowego cyklu science fiction. Ale można obrać inny pryzmat. Celem niech będzie na przykład Animatrix, antologiczna formuła powołana jeszcze przed Reaktywacją i Rewolucjami, która dostarczała różnych historii balansujących na granicy rzeczywistości i iluzji. Wówczas dojdzie do naszej świadomości, że ten świat jest szeroki, ale dotychczas postrzegaliśmy go głównie poprzez historię i misję Neo. To trochę jak Gwiezdne wojny i wątek rodziny Skywalker, którego kurczowe trzymanie się nie przyniosło sadze niczego dobrego.
Prequel i początki wojny z maszynami? Losy innego wybrańca? A może historia odbywająca się równocześnie z tą lub po tej, odsłoniętej przez Neo? Sprawny scenarzysta znajdzie sposób, by kolejny rozdział Matrixa nie był zwykłym odcinaniem kuponów. Z tym brzemieniem Goddard będzie musiał się zmierzyć. Nie jest jeszcze rozchwytywanym twórcą, ale ma na swoim koncie dwie rzeczy, które w moich oczach czynią go interesującym kandydatem do przejęcia schedy po Wachowskich. Po pierwsze, choć ma skromny dorobek, może już pochwalić się nominacją do Oscara za scenariusz do Marsjanina. Po drugie, to on jest autorem wybitnego, choć kompletnie niedocenionego Domu w głębi lasu, horroru, który miał wszystko – zabawę konwencją, grozę i zaskakujące rozwiązania fabularne. W tym ostatnim aspekcie horror z 2011 opierał się w dużej mierze na Matrixie właśnie.
Racjonalne przesłanki, które sugerują, że nowy Matrix może, ale nie musi się udać, kompletnie nijak mają się jednak do tego, że… żyjemy w dobie rebootów znanych serii, zjawiska o podłożu czysto komercyjnym. Fakt ten ewidentnie wpływa na nasze postrzeganie nowości w zakresie czegoś, w stosunku do czego przejawiamy konkretne, ulokowane w przeszłości emocje. W tym roku wychodzą Mad Max, Planeta Małp, Obcy. Serie te postrzegamy przez pryzmat nostalgii, którą dziś bardzo łatwo się spienięża. Mam wrażenie, że dziś decyzję o wznowieniu marki podejmuje się szybciej z racji tego, że prócz kin mamy platformy strumieniowe, które są kolejną przestrzenią sprawnej dystrybucji.
W całej tej karuzeli do głosu dochodzą jednak nieraz twórcy, którzy autentycznie chcą stworzyć coś nowego, w ramach starego świata. Blade Runner 2049 był projektem, który nie mógł się udać. A jednak. Bardzo byłem też sceptyczny w stosunku do Prey. Tu także zaskoczenie. W tym drugim filmie zadziałała przede wszystkim zasada – podejdźmy do tego inaczej, ale dajmy jednocześnie coś, co widownia dobrze zna i w ramach świata, który widownia dobrze zna. Czy metoda ta może okazać się przydatna w przypadku rozpatrywania kierunków nowego Matrixa? Nie każda seria science fiction jest wdzięczna do kontynuacji – przykładem tego jest chociażby Terminator. Matrix to także danie, które najlepiej działa w odniesieniu do czasu, w którym powstawało, i oryginalnej formuły, którą wówczas zaprezentowano, bez przystawek i rozwinięć. Na tym oparło swój kult – na nienasyceniu.
Wierzę jednak, że jeśli twórcy odrobią pracę domową i za swój cel obiorą chęć ponownego pozytywnego zaskoczenia nas, wszystko jest tu możliwe. Byłbym ignorantem, gdybym już teraz chciał sądzić z całą stanowczością inaczej.
Nie ma jednak wątpliwości, że dzisiejsze kino (i świat) dość jednoznacznie rozprawia się z wyborem niebieskiej lub czerwonej pigułki. Co stanowi jednocześnie poboczny paradoks całej tej sytuacji. Patrząc po tym, że wciąż mielimy stare mity, ewidentnie wolimy kino jako sen niż kino, które daje nam odpowiedź na ważne pytania. Choć w tym wypadku to najważniejsze brzmi – czy prawda w ogóle może w kinie zaistnieć? I czy faktycznie chcemy ją poznać?