NAJLEPSZE FILMY AKCJI WSZECH CZASÓW. Wyniki plebiscytu
„Pościgi, strzelaniny, wojny gangów – to mój chleb codzienny” – Bolec
Pamiętne zdanie postaci granej przez Michała Milowicza w filmie Chłopaki nie płaczą dobrze opisuje realia kina akcji. To czysta rozrywka pełna adrenaliny, dynamiki i rozmachu. Naturalne środowisko umięśnionych twardzieli oraz silnych i niezależnych kobiet. Dzięki temu gatunkowi w świecie filmu zaistniały całe zastępy aktorów, którzy dziś osiągnęli status żywej legendy.
Sylvester Stallone, Steven Seagal, Jean-Claude Van Damme, Arnold Schwarzenegger – to tylko najpopularniejsze nazwiska kojarzone z kinem akcji, a jego rozkwit przypada na okres od lat 80. do 90. XX wieku. Na szczęście dla miłośników gatunku i dzisiaj zdarzają się bardzo dobre produkcje, które bawią kolejne pokolenia widzów. Choć kino akcji to bardzo rozległa kategoria i lubi łączyć się z innymi gatunkami, niektóre kombinacje trzeba było wyrugować z listy. Dlatego nie znajdziecie tu ekranizacji komiksów ani rasowego science fiction czy typowego kina nowej przygody – kto wie, może pojawią się w kolejnych plebiscytach?
Tymczasem przedstawiamy wyniki głosowania – pięćdziesiąt tytułów uporządkowanych rosnąco według oddanych głosów, których było – uwaga, uwaga – prawie siedem tysięcy!
Serdecznie dziękujemy za tak duże zainteresowanie, zapraszamy do udziału w kolejnych plebiscytach.
A teraz przejdźmy do akcji!
50.
Wielka draka w chińskiej dzielnicy
Big Trouble in Little China, 1986, reż. John Carpenter
John Carpenter po paśmie sukcesów w postaci Halloween, Ucieczki z Nowego Jorku, Coś, Mgły i Christine postanowił nieco rozproszyć złowieszczą aurę swojej filmografii i zrealizował dziwaczną, postmodernistyczną komedię, w której kierowca ciężarówki i miłośnik hamburgerów mierzy się na karabiny z pradawnymi chińskimi demonami. Wszystko to rozgrywa się w tytułowym Chinatown. Pomysł wydaje się być szalony, ale sprawdza się znakomicie dzięki lekkości w podejściu do tematu, chemii między Kurtem Russellem a (zjawiskową) Kim Cattrall i bezpretensjonalnej „jeździe po bandzie”. Carpenter to fachowy reżyser, wybitny montażysta i kultowy kompozytor – a Wielka draka stanowi popis jego umiejętności (sam filmu nie montował, ale czuć tu jego rękę) i czyni to z niej znakomity film akcji. Pomimo lekkości i kuriozalności scenariusza, ekranowe wydarzenia prezentowane są tu bardzo wiarygodnie. Carpenter świetnie kontroluje tempo filmu, eskalując drakę ze sceny na scenę, zmierzając do finałowej bitwy, w której puszcza wodze fantazji. Znakomite zdjęcia Deana Cundeya pozwalają chłonąć każdy detal tego zgiełku, muzyka podkręca i tak zawrotne tempo, a montaż trzyma to wszystko w ryzach. Jeśli więc szukacie na wieczór jakiejś akcji – śmiało możecie odpalić Wielką drakę. Zakładam, że nie po raz pierwszy! [Szymon Skowroński]
49.
Nieuchwytny cel
Hard Target, 1993, reż. John Woo
Nieuchwytny cel to jeden z ostatnich udanych filmów w karierze Van Damme’a i znamienity przedstawiciel kina akcji. Wiem, że wiele osób wiesza na nim psy, sugerując, że to obraz przeszarżowany, kreskówkowy, nierealistyczny i niepoważny, i – co za tym idzie – gdzie mu tam do prostoty i energii Kickboxera czy Krwawego sportu. Cóż, rozumiem, że fani tamtych przebojów mogą psioczyć na wiele scen czy rozwiązań z Nieuchwytnego celu. Wiem też, że obraz Woo przyszedł do nas w momencie, kiedy rynek wideo był nasycony; konkurencja była wielka i film nie wbił się w powszechną świadomość aż tak, jak zrobili to jego poprzednicy. Nie mógł tego zrobić także dlatego, że przeskoczenie kultowości wymienionych tytułów to jak robienie szpagatu w Toi Toiu. Cel należy też do ryzykownej kategorii kina ekscentrycznego i odrealnionego. To może powodować dysonans u widza zorientowanego na „strzelaniny bliskie życia”. Uważam jednak, że film Johna Woo jest spójny, przemyślany i diabelnie efektowny. [Tomasz Bot, fragment recenzji]
48.
Goldfinger
Goldfinger, 1964, reż. Guy Hamilton
Goldfinger z 1964 roku spełnia wszystkie warunki do tego, aby postrzegać go jako jeden z najlepszych filmów o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości. Po pierwsze, w rolę Jamesa Bonda wciela się Sean Connery, któremu nie tylko najlepiej spośród całej reszty wychodziła ta sztuka, ale także robił to w sposób wierny idei Flemingowskiego Bonda. Jego urok, wdzięk i zaskakująca jak na tamte czasy sprawność fizyczna, doprawione osobliwą charyzmą i szczyptą charakterystycznego cynizmu, tworzą postać najlepiej odzwierciedlającą książkowy odpowiednik. Dziś umiejętnie czerpie z jego stylu Daniel Craig. Po drugie, fabuła wciąga widza od pierwszych minut aż do finałowej potyczki w Fort Knox, udowadniając, że do osiągnięcia tego wyniku nie potrzeba skomplikowanych zabiegów narracyjnych, a jedynie rzetelności i konsekwencji. Po trzecie, Bond ma wyraźnie nakreślonego antagonistę, który dorównuje mu intelektem, a przewyższa przebiegłością. Co ważne, jego szaleństwo nie jest przerysowane jak u wielu czarnych charakterów z bondowskich przygód. Tytułowemu złoczyńcy wtóruje wierny kompan – Oddjob – który razem ze swoim niezbędnym atrybutem (kapelusz) oraz wpisaną w postać groteskowością stanowi idealne uzupełnienie demoniczności swego Pana. Po czwarte, w Goldfingerze po raz pierwszy mamy ciekawie ukazaną dziewczynę Bonda w postaci Pussy Galore, której daleko do pełnienia roli pięknego dodatku, prowadzonego przez film za rękę. Tutaj rola dziewczyny Bonda nie tylko wymagała fizycznej atrakcyjności, ale i kunsztu aktorskiego, pozwalającego wydobyć z siebie charakter, który dysponował siłą porównywalną do postaci Bonda. Po piąte, po raz pierwszy mamy do czynienia z prawdziwym wysypem gadżetów, który później gości już w każdej odsłonie cyklu. [Jakub Piwoński, fragment artykułu]
47.
Czarny deszcz
Black Rain, 1989, reż. Ridley Scott
Ridley Scott nadał temu filmowi plastykę i głębię przypominającą tę znaną z Łowcy androidów. Oba ta filmy są do siebie podobne pod wieloma względami – szczególnie od strony wizualnej. Japońskie miasto w wizji Scotta jest molochem zdominowanym przez industrialną zabudowę i bloki, na poziomie bruku z kanalizacji wylatują opary. Stolica Japonii jest przeludniona i brudna, zewsząd przelewają się masy ludzi, na drogach panują korki. Miasto jest rozświetlone neonowym światłem. W nocnych klubach właściciele korporacji, ekskluzywne prostytutki, mafiozi, ich żony oraz kochanki bawią się z dala od umierającej Osaki. Rick Deckard bez problemu odnalazłby się w tym świecie. (…) Scott ma dużo do zaoferowania: psychologicznie złożonego głównego bohatera, solidnie rozpisany wątek kryminalny i miejscami fascynującą stronę wizualną. Ogromną satysfakcję sprawia końcowy pojedynek w błocie między Conklinem i Sato. Czuć w nim prawdziwą agresję i fizyczne poświęcenie aktorów. Gdy zaczynają pojawiać się napisy końcowe, wiem, że warto było wytarzać się w tym bagnie. [Maciej Niedźwiedzki, fragment recenzji]
46.
Bohater ostatniej akcji
Last Action Hero, 1993, reż. John McTiernan
Rewelacyjnie brzmią wszelkie wystrzały, przede wszystkim z pistoletu Jacka Slatera, którego odgłos wyróżnia się na tle broni przeciwników, podobnie jak ma to miejsce w przypadku Toma Cruise’a w Zakładniku i jego pistoletu, brzmiącego dwa razy donośniej od innych. Przy realizacji Bohatera ostatniej akcji po raz pierwszy w historii wykorzystano nowoczesny system dźwięku SDDS (Sony Dynamic Digital Sound). Od strony technicznej jest zatem kolorowo, wybuchowo, głośno i efektownie – czyli tak, jak na porządne kino akcji przystało. Arnold Schwarzenegger był w czasie realizacji Last Action Hero w swojej najwyższej formie (świeżo po ogólnoświatowym sukcesie T2). [Rafał Donica, fragment recenzji]
45.
Skarb narodów
National Treasure, 2004, reż. Jon Turtletaub
Ben całe życie poświęcił szukaniu tego skarbu, lecz gdy wreszcie natrafia na trop, jego współpracownik Ian Howe postanawia, że nie będzie się z Gatesem dzielić fortuną i sam rozpoczyna wyścig po skarby. Jednakże najpierw należy je odnaleźć – a zostały one dobrze i pomysłowo ukryte, tak więc protagoniści będą musieli zmierzyć się z wieloma zagadkami i szyframi, otworzyć umysły na rozwiązania, o których im się nawet nie śniło oraz sprostać wydarzeniom, o których nigdy by nie pomyśleli, że staną się ich udziałem, np. wykradnięcie Deklaracji Niepodległości czy zagłębienie się w znaczenia zaszyfrowane na amerykańskim banknocie jednodolarowym. Skarb narodów to zrobione z przymrużeniem oka kino nowej przygody, nawiązujące do takich klasyków jak seria o Indianie Jonesie. Technicznie i aktorsko to produkt najwyższej klasy, fabularnie jednak – efektowna bzdura, która radośnie czerpie z historii, by stworzyć szkielet potężnej intrygi, obejmującej swoim zasięgiem kilka stuleci. Jeśli ktoś potrafi przymknąć oko na historyczne i fabularne niedorzeczności, wymyślone w celach rozrywkowych, to powinien się na tym filmie świetnie bawić. Jest szybko, jest efektownie, jest zabawnie. Niewymagające kino rozrywkowe XXI wieku made in USA. [Darek Kuźma, fragment analizy]
44.
Atomic Blonde
Atomic Blonde, 2017, reż. David Leitch
Ze wszech miar stylowe to kino, od pierwszych kadrów wprowadzające widza w czasy końca zimnej wojny, ale nie takiego, jaki znamy z podręczników historii bądź pamięci, lecz przefiltrowanego przez wyjątkowo skromną paletę kolorów za dnia i barwne światła ulicznych neonów w nocy. Film powstał w oparciu o komiks The Coldest City i faktycznie czuć na ekranie chłód rozbitego Berlina, gdzie beznadzieja miejsca i czasów, w których rozgrywa się akcja, wylewa się z ekranu praktycznie nieustannie. W opozycji do tego słyszymy piosenki Davida Bowiego, Queen, New Order oraz niemieckie przeboje z epoki mogące bardziej zagrozić systemowi niż stojące gdzieniegdzie na ulicach punki. Co innego Lorraine, superszpieg z Zachodu, która już niedługo po przylocie do stolicy Niemiec gotowa jest walczyć z całym zastępem wrogich agentów. W oglądaniu ekwilibrystycznych popisów Theron jest autentyczna radość, nie tylko dlatego, że to kobieta daje niezłego łupnia wszystkim napotkanym po drodze facetom, ale również ze względu na doskonałą realizację scen akcji, fachowo nakręconych i zmontowanych. Więcej tu brutalności, a mniej technicznego baletu, jakiego byliśmy ostatnio świadkami przy okazji obu części Johna Wicka. [Krzysztof Walecki, fragment recenzji]
43.
Kryptonim U.N.C.L.E.
The Man From U.N.C.L.E., 2015, reż. Guy Richie
Dla wielu Kryptonim U.N.C.L.E. będzie koronnym przykładem wyższości formy nad treścią, czyli czegoś, co zarzucano jego reżyserowi od początku kariery. Z drugiej jednak strony całe to przestylizowanie czyni z komedii szpiegowskiej Ritchiego wyjątkowo satysfakcjonujące doznanie. Jest to dziełko ślicznej urody, nawet jeżeli poza podnietami natury estetycznej ma niewiele więcej do zaoferowania. Kontekst historyczny jest ważny tylko po to, aby uświadomić widzom, że Solo i Kuryakin mogliby w każdym momencie obrócić się przeciwko sobie. Scena z nazistowskim oprawcą nieco burzy przyjemną atmosferę, choć puenta jest zabójczo zabawna. Podobnie jak sam casting – Amerykanina gra Brytyjczyk, Rosjanina Amerykanin, Niemkę Szwedka, a Włoszkę Australijka z polskim nazwiskiem. I tylko Anglik Hugh Grant jako tajemniczy Waverly pozostaje przy swojej narodowości. [Krzysztof Walecki, fragment recenzji]
42.
Zabójcy
Assassins, 1995, reż. Richard Donner
Zignorowani podczas premiery Zabójcy są prawdopodobnie najbardziej niedocenionym dziełem Richarda Donnera, twórcy odpowiedzialnego za serię Zabójcza broń, ale również Omen, Supermana i Goonies. Pojedynek dwóch zawodowych cyngli, starego wygi i młodego wilczka, nie podobał się ani krytykom, ani widzom, którzy zarzucali filmowi toporne tempo, nieciekawą fabułę oraz znużenie w przypadku gry Sylvestra Stallone’a, zaś Antonia Banderasa krytykując za histeryczną błazenadę.
Nic bardziej mylnego. Ten thriller akcji ma rzeczywiście ponury nastrój oraz mocno ambiwalentne założenie (skoro obaj bohaterowie są pozbawionymi skrupułów mordercami, czy warto któremukolwiek z nich kibicować?), ale w rękach Donnera zamienia się w pasjonujący spektakl pełen przemocy i napięcia. Scenariusz (jeszcze wtedy) braci Wachowskich oraz Briana Helgelanda co rusz każe postaciom myśleć nad tym, jak przechytrzyć rywala i uniknąć wpadnięcia w jego pułapkę, do samego końca nie dając znaczącej przewagi żadnemu z zabójców. Zdjęcia Vilmosa Zsigmonda odznaczają się charakterem i elegancją, nietypowymi dla tego typu opowieści; nagrodzony Oscarem operator buduje za pomocą obrazu niezwykle męczącą atmosferę. Również udział Julianne Moore jako wybitnej hakerki pozytywnie zaskakuje, nie tylko dlatego, że aktorka świetnie się odnajduje w kinie akcji, ale również tworzy wyjątkowo udany duet ze Sly’em. Przede wszystkim jednak to reżyseria Donnera decyduje o ponadczasowej jakości filmu – takie sceny jak prolog na mokradłach, pierwsze spotkanie bohaterów na cmentarzu, ich rozmowa w taksówce oraz finał, w którym Stallone cierpliwie czeka, aż Banderas popełni błąd, zwyczajnie nie chcą wylecieć z głowy, po pierwszym i po kolejnych seansach. [Krzysztof Walecki]
41.
Nikita
La Femme Nikita, 1990, reż. Luc Besson
Nikita wyróżnia się z tłumu filmów sensacyjnych niezapomnianym klimatem w scenach akcji, co w dużej mierze zawdzięcza dynamicznej i ciekawej pracy kamery. Strzelanina w kuchni to w końcu wprawka Bessona w niecodziennym sposobie filmowania i doborze wymyślnych ujęć, czego pełnię pokaże kilka lat później w Leonie. Po obejrzeniu Nikity w pamięci pozostaje rewelacyjna muzyka Erica Serry, na czele z nerwowym, energicznym motywem przewodnim – gdy Nikita wstaje w restauracji od stołu i idzie wykonać zadanie. Wreszcie Nikita to popisowa rola Anne Parillaud (nagroda Cezara dla najlepszej aktorki), która żywiołowo pokazała przemianę swojej bohaterki. Nikita to także narodziny postaci Victora czyściciela (Jean Reno), która cztery lata później ewoluuje w Leona zawodowca. [Rafał Donica, fragment analizy]